Zmiana zawodu z nauczyciela na
redaktora wyszła mi zdecydowanie na dobre. Przede wszystkim pozostałam w tej
samej tematyce. Nie miałam więc uczucia, że pięć lat studiów – w tym
przypadku polonistycznych – całkiem się zmarnowało. Owszem, może niepotrzebnie
poświęcałam czas i nerwy na specjalizację nauczycielską… Z drugiej strony,
kierunek studiów wybrałam właśnie po to, by móc spełnić swoje marzenie i zostać
nauczycielką. Wyszło inaczej, ale przynajmniej mogłam swoje pragnienie
zrealizować i przekonać się – chyba wtedy po raz pierwszy – że marzenia często przegrywają
z rzeczywistością. Mimo to warto je realizować. (Drugi raz przekonałam się o
tym przy Misiu, ale obu sytuacji nie żałuję). Dodatkowym smaczkiem w mojej pamięci
jest wciąż wspomnienie o momencie wyboru owej specjalizacji. Na drugim roku
studiów, kiedy podejmowało się taką decyzję, na tablicy pojawiło się
ogłoszenie, że studenci proszeni są o zgłoszenie, jaką specjalizację zawodową
wybrali. Plus informacja, że do wyboru jest tylko nauczycielska… ;)
Te czasy już jednak za mną. Teraz
sensem mojego zawodowego życia jest redakcja i/lub korekta. Na początku w tej pracy najwięcej radości
dawał mi fakt, że już nie muszę użerać się z rodzicami uczniów. Najgorszy,
najkłótliwszy autor jawił mi się jako ideał, bo był dorosły i sam załatwiał
swoje sprawy. Co więcej, gdyby powiedział coś niemiłego, mogłabym mu
odpowiedzieć – bez strachu, że zostanę wezwana do kuratorium, a rodzice założą
sprawę o znieważenie dziecka i spowodowanie u niego traumy psychicznej.
Od samego początku jasne dla mnie
było, że z pewnością nowy zawód ma swoją specyfikę, którą stopniowo muszę
poznawać. Nie sądziłam jednak, że najtrudniejsze okaże się
przyswojenie… nazwy zawodu. Szczerze, nie przywiązuję specjalnej wagi, jeśli
ktoś zapyta mnie o jakiś aspekt pracy korektorki.
Zresztą, choć wiadomo, że zakres obowiązków redakcji jest większy niż korekty,
to jednak jakoś się one przenikają i uzupełniają. Powiedzmy, że na redaktorze
spoczywa większa odpowiedzialność za jakość tekstu. Niemniej wielu osobom spoza branży praca nad tekstem – redaktora czy korektora – kojarzy się i tak jedynie z
poprawianiem interpunkcji i literówek. To byłoby super, ale jednak zakres zadań
jest szerszy. Z drugiej strony, nie zawsze chce mi się wyjaśniać te wszystkie niuanse, bo
absolutnie wystarczy mi, że ja wiem,
co mam zrobić. (O ile rzeczywiście wiem, bo niestety czasem też się gubię :P).
I wcale nie uważam, że muszę
pompować swój prestiż, tłumacząc, ileż to skomplikowanych czynności muszę
dokonać, by tekst miał „ręce i nogi”. A jeśli ktoś uważa, że każdy by mógł to
robić… No to niech robi. I wtedy się przekona, na ile pytań musi sobie każdego
dnia odpowiadać pracujący nad tekstem redaktor bądź korektor. Ile dylematów
językowych rozstrzygać, ile razy zgadywać intencje autora – i ile razy czytać
dany tekst, by na pewno niczego nie przeoczyć. W tym wszystkim zaś przykre jest
to, że końcowy efekt ocenia się często przez pryzmat niewychwyconych usterek. I
chociaż udało mi się poprawić wiele kalk językowych, znaleźć błędny
frazeologizm i szereg innych drobiazgów, to i tak pamiętane jest, że nie
zauważyłam „l” zamiast „ł”. Cóż jednak robić, taka praca…
W wydawnictwach szybko nauczyłam się
też, że dobra współpraca między poszczególnymi działami na kolejnych etapach
procesu wydawniczego znacznie ułatwia życie. Oczywiście, każdy ma swoją
specjalizację i grafik nie powinien kwestionować składni, a ja – sposobu
kadrowania zdjęć. Niemniej super, jeśli składającemu tekst nie będzie obojętne,
czy wlewa „KÓRA” czy „KURA”, a korektorowi wolno spytać, czy to zdanie ma sens. To ułatwia pracę
i służy wspólnemu dobru. Dlatego też, niestety, ale coraz trudniej mi pracować
tylko zdalnie. Za to gdy jestem w biurze i mam obok autorów i grafika, to zaraz
wszystko idzie sprawniej. Szybciej nanosi się poprawki, podmianki tekstów i
korekt idą na bieżąco, dzięki czemu zmniejsza się ryzyko, że do oficjalnej
wersji pójdą teksty niepoprawione. A w końcu wszystkim, którzy nad danym
wydawnictwem pracują, zależy, by wszystko było w porządku.
Zdarza się jednak i tak, że trafia
się tekst napisany językiem nietuzinkowym. Nie – że błędnym, ale np.
specjalistycznym. Lub, jeśli mamy do czynienia z beletrystyką, po prostu
oryginalnym stylem. Czasem autor ma swoje wymagania, jak np. (co nie jest
tajemnicą) Beata Pawlikowska, która nie życzy sobie – i zaznacza to w każdej
swojej książce – aby korekta czy redakcja poprawiała jej interpunkcję. Zdarzyło
mi się akurat kiedyś dostać taką książkę do korekty. Na początku było to dla
mnie trudne. Ręka mi drżała, by dostawić lub usunąć przecinek… ale nie. Nie
wolno, to nie wolno.
Tym łatwiej było mi się z tym
pogodzić, że ogólnie jestem zdania, iż autorem książki jest ten, kto ją
napisał. Redaktor i korektor mają za zadanie jedynie wyeliminować błędy oraz poprawić usterki. Ewentualnie – zasugerować zmiany, które udoskonalą książkę.
Niestety, często spotykało się to z krytyką pracodawców – na zasadzie: za mało
pani pozmieniała. (Czyli: nie napracowała się pani...). Jeszcze mogę pojąć, że czasem teksty w zbiorówce muszą prezentować
określony styl, np. naukowy. Mimo to, nawet w takim tekście, każdy autor ma ambicję
się wyróżnić – nie tylko treścią, ale i sposobem jej przedstawienia. Czasem
nawet pytałam się, czy celowo modyfikował frazeologizm, bo np. chciał coś
wyakcentować za pomocą zmiany leksykalnej. Najczęściej nie chciał. ;) Z reguły
jednak czuł się dowartościowany przypisaniem mu takiej intencji. Generalnie
autorzy lubili (i chyba nadal lubią) to, że nie poprawiam ich tekstów a priori,
tylko pozwalam na pewną swobodę stylu i dyskutuję, jeśli moim zdaniem
przekracza ona słownikowe normy. Miałam kiedyś przyjemność zająć się książką
pani Ireny Landau. Autorka osobiście powiedziała mi (a szkoda, że nie mam tego
na piśmie…), że jestem dobrym redaktorem. Bo nie piszę za autora. Wydawało mi
się to oczywiste, ale to był zaledwie trzeci rok mojej pracy w tym zawodzie, a
pierwszy rok miałam do czynienia z tekstami innymi niż specjalistyczne
wydawnictwa wojskowe.
Wszystko to przypomniało mi się
niedawno, bo… sama przecież zaczęłam pisać. I o ile tu, na blogu, nikt mi się
nie wtrąca (czasem tylko dostanę jakąś info o literówce, ale rzadko :P), to ostatnio
odesłano mi sprawdzoną przez korektę moją recenzję, pisaną dla „Creatio
Fantastica” (wspominam o niej TUTAJ). Ku mojemu zdziwieniu, poprawki dotyczyły
głównie interpunkcji. W zasadzie – zlikwidowano mi wielokropki, którymi czasem
lubię kończyć akapity. Przejęłam się tym troszkę, bo wiadomo, własny tekst to trochę jak dziecko (a tu nagle ktoś je modyfikuje), ale ponieważ wychodzę z założenia, że
na własnych błędach człowiek uczy się najlepiej, postanowiłam to zapamiętać, by
w późniejszej pracy własnej tego już nie popełniać. Tylko – tak szczerze – nie
rozumiałam, co z tymi wielokropkami jest nie tak. Najprościej zapytać, więc to
zrobiłam. Odpowiedź była szybka: „Zdaniem Pratchetta ludzie z zaburzeniami osobowości
używają dużo wielokropków”.
Nawet osoby zaburzone mają prawo
pisać. ;) A bardziej serio: to nie jest argumentacja. Poza tym korekta i
redakcja nie mogą zmieniać czegoś tylko dlatego, że wolą przecinki zamiast półpauzy albo nie lubią
jakiejś formy językowej czy interpunkcyjnej. W takiej sytuacji wolno im jedynie zasugerować
zmiany, jeśli sądzą, że dzięki nim tekst zyska na jakości. Poprawiać z góry
można jedynie ewidentne błędy. (I nawet wtedy autor może się nie zgodzić.
Miałam taki przypadek, że autorka nie zgodziła się na odmianę nazwiska
węgierskiego zgodnie z fleksją węgierską. Musiałam się zgodzić na rekomendowany
przez nią wzorzec angielski, choć wszystko we mnie krzyczało: nieee!). Co do
autorytetów zaś, to dla mnie Pratchett nim nie jest. Dla innych nie jest nim
Mirosław Bańko z poradni językowej PWN, więc chyba nie jestem aż taka
najgorsza…
Piszę o tym nie dlatego, że mam żal
o poprawkę. Nie, nie. Wielokrotnie, odkąd pracuję, spotykałam redaktorów z ambicjami. Moim zdaniem – za wysokimi. Ta konkretna sytuacja zmotywowała mnie więc do tego, by wreszcie przedstawić mój punkt widzenia na ten konkretny zawód. Kolejny, który mam okazję poznać z obu stron. To bardzo wzbogaca i
pomaga się doskonalić, a zyskują na tym przecież wszyscy.
Praca nad książką jest ciekawa, ale
żmudna i czasochłonna, i naprawdę nie można jej porównywać ze sprawdzaniem
wypracowań w szkole. (Bo wypracowanie niestety trzeba po sprawdzeniu ocenić – a później z tej oceny tłumaczyć się przed zdenerwowanym, i to bynajmniej nie na własne dziecko, rodzicem). Ale ani przez moment nie
żałuję, że tym się zajęłam. W ostatecznym rachunku przyczyniam się przecież do
udoskonalenia sztuki, tym samym – stając się jej częścią. Wiem też, że dzięki
mnie czytelnik nigdy nie będzie zmuszony przecierać oczu nad bzdurkami, jakie z
różnych powodów mogą pojawić się w tekście. Na przykład takimi lub takimi (ta strona będzie w miarę możliwości rozwijana). J
jednak mnie ruszyło.
OdpowiedzUsuńPrzecież ja nie mam pretensji o nic i do nikogo. Przedstawiam tylko swój punkt widzenia na kwestie przemyśliwane nie od dziś. :)
OdpowiedzUsuńProblem w kwestii przedstawienia. Ale to na prv.
OdpowiedzUsuńNaprawdę autor tekstu może zabronić korekty błędów interpunkcyjnych czy leksykalnych? I wtedy książka drukowana jest z błędami? Jak rozwiązuje się wtedy taki problem?
OdpowiedzUsuńNaprawdę. Proponuję zajrzeć na stronę redakcyjną książek Beaty Pawlikowskiej, na potwierdzenie prawdziwości tego stwierdzenia. Tam jest jej oświadczenie, które teoretycznie rozwiązuje ten problem. Inna sprawa, ile osób zajrzy tam z własnej inicjatywy, a ile źle pomyśli o osobach pracujących przy redakcji...
Usuń