sobota, 15 lutego 2014

Kinder, Küche, Kirche

Z tych niemieckich "trzech K" pomaga mi kuchnia. Dzieci nie budzą we mnie awersji, ale ich nie mam, więc nie pomagają (chyba że przez ich brak. ;) Ale żeby nie wyszło, że mam z tym jakiś problem, bo szczerze - nie mam). O religii nie chcę pisać, a kościół jest jej elementem. Nie da się jednak ukryć, że dla osoby wierzącej powinien być wsparciem. Zasadniczo jednak troszczy się o to, by dobrobyt spotkał dopiero duszę, po śmierci, a doczesne cierpienia mają jej w tym pomóc. Tak jakby nie takiego wsparcia szukam, gdy mi smutno. :) Oczywiście to uproszczenie, ale z założenia nie chcę pisać na ten temat poważnie. A na pewno - nie tu i teraz.
Zostaje kuchnia. Odkąd należy do mnie, nie raz się przekonałam, że potrafi przywrócić mi dobry nastrój. Tak właśnie stało się dzisiaj. Poprzedni wpis chyba dobitnie ukazuje, że nie obudziłam się z radosną pieśnią na ustach, a przeciwnie - w refleksyjno-smętnym nastroju. I byłabym może hodowała ten smętek, ale się nie udało. :P Po pierwsze, pogoda za oknem fajna, więc szkoda mi się zrobiła kota (hm, też "K" :)), że tak siedzi w mieszkaniu. Ale żeby wypuścić go na balkon, trzeba było ten balkon umyć... Jak to zrobiłam, to już nos spuszczony na kwintę trochę poszedł w górę. Skoro zaś kot poszedł na balkon, to ja skierowałam się do kuchni. Okna kuchenne wychodzą na balkon (taki typu loggia), więc miałam "oko" na to, co robi kot (niedużo, obserwował. Prawdopodobnie po nic:)), a sama zabrałam się za "przerabianie towaru", który nakupowałam. Obrałam włoszczyznę, wstawiłam ukochany rosołek, zabrałam się za robienie ciasta, skroiłam i udusiłam pieczarki... Zapomniałam przy tym, że może na jedną osobę nie ma sensu gotować, że kto to wszystko zje. Nie gotuję potwornych ilości, przy jedzeniu niektórych rzeczy zawsze pomoże kot, a ciastem łatwo się podzielić (z siostrą, koleżanką, przygodnym kurierem...). Wszystkie zaś wymienione potrawy lubię, tym bardziej że mi wychodzą. :) A tak naprawdę - smakują mi, opinia reszty zaś mnie nie obchodzi. Tyle że dzisiaj ciasto przygotowałam nieudolnie. Zwyczajnie zrobiłam za rzadkie. Nie pomyślałam, żeby dosypać mąki albo coś, tylko wstawiłam je do pieca. To moje bardzo udające się ciasto (zmodyfikowany przepis od Kingi -znajduje się tutaj). Jakoś miałam nadzieję (sic!), że jednak tylko wydaje mi się zbyt lejące (konsystencja ciasta naleśnikowego, więc moja nadzieja na jego wyrośnięcie była naprawdę duża...). Po dziesięciu minutach zajrzałam - a tu nic się nie dzieje, ciasto nie rośnie. Zrobiło mi się źle. Tak się starałam, a tu nic mi nie wychodzi. :( Miałam chęć zawieźć ciasto we wtorek na Ursynów, a tu jak zwykle nic się nie udaje. No tak, taki dzisiaj beznadziejny dzień... I w tym momencie mówię sobie: STOP! Zauważyłam, że wskoczyłam w tryb negatywnego myślenia, zniekształceń poznawczych. A kiedy ostatnio mi się ciasto nie udało? - pomyślałam. Nie mogłam sobie przypomnieć... No cóż, myślałam sobie dalej, najwyżej będzie zakalec, ale zakalcowate ciasta są pyszne, lubię je, bo są wilgotne, a poza tym - przecież nikt nie musi wiedzieć, że TYM RAZEM ciasto mi nie wyszło (Pani Małgosiu, czyta to Pani? :)). Dla Joli na wtorek upiekę nowe, zresztą przecież nie muszę, bez ciasta też mnie przyjmie. I zajęłam się dalej robotą, kot sobie hasał po balkonie. Kiedy skończyłam gotować rosołek, makaron do niego, a pieczarki były już zdecydowanie martwe poprzez uduszenie, zapachniało ciasto. Wyrosło - może nie pokazowo, ale wyrosło, pękło ("uśmiechnęło się"), po sprawdzeniu patyczkiem okazało się, że jest bez zakalca... I kiedy uśmiechnięta jak ciasto wychodziłam z kuchni, przypomniałam sobie poranny wpis. :)
Nie chcę powiedzieć, że tamto straciło na aktualności. Ale nie chcę też gromadzić w swoim życiu - a już na pewno tu, na blogu - samych negatywów. Tyle rzeczy sprawia mi radość. Czasem brak tego najbliższego "ludzia", ale przecież mam tyle innych powodów do bycia zadowoloną.
I na sam koniec już dodam, że nie ośmieliłabym się tego wszystkiego, co wyżej napisałam, dzisiaj dodać, gdyby Kinia akurat wczoraj nie powiedziała mi, że gdy ona prowadziła prywatnego bloga, to dawała nieraz kilka wpisów dziennie. I akurat dzisiaj właśnie taką potrzebę uczułam, a chyba byłoby mi głupio, gdyby Kinia wcześniej mi tego nie powiedziała. Powiesz mi coś jeszcze...? :)

2 komentarze: