Współczuję mojej mamie, bo dzisiaj na pewno wszystko byłoby widoczne na usg, lekarze byliby przygotowani, zrobiliby cesarkę i wszystko poszłoby raz dwa. Ale nie lata temu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, mama wytrzymała, ja też się jakoś wydostałam. Tylko tak sobie myślę, czy to moje komplikowanie najprostszych spraw, do czego mam bezsprzecznie talent i skłonność, nie ma swej praprzyczyny u źródła? A może to była właśnie informacja na wstępie, że będą ze mną nieustanne kłopoty? Że - krótko mówiąc - będę trudna? :)
sobota, 8 lutego 2014
W czepku urodzona
A tak naprawdę - wręcz przeciwnie. Wczoraj widziałam się z rodzicami, tata był tak kochany, że przyjechał ponaprawiać mi różne rzeczy, a ja siedziałam z mamą i gadałyśmy na różne tematy. (Tata nie został sam, kot mu asystował. Po nic, oczywiście). I tak jakoś zeszło na to, jak było kiedyś, a jak jest teraz. Konkretnie dotyczyło to sprzętu medycznego, a dokładnie - aparatu usg. Znajoma mamy właśnie miała robione - na okoliczność ciąży - i mama wspominała, że za czasów, gdy ona spodziewała się dzieci, nikt o czymś takim nawet nie myślał. A przy moim wychodzeniu na świat były - jak się dowiedziałam - trudności. Mianowicie "na dzień dobry" wypięłam się pupą do świata, zamiast urodzić się klasycznie, główką do przodu, ułatwiając przyjście na świat i sobie, i mamie. Nie, od samego początku musiałam skomplikować sprawę. O tym wiedziałam już kiedyś tam, ale wczoraj właśnie dowiedziałam się, że w tym i tak trudnym ułożeniu się utrudniłam sprawę jeszcze bardziej - rodziłam się pośladkowo, ale pierwsza na świat pchała się noga...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz