Mnie się jeszcze taka ręka nie trafiła, za to zdarzyło mi się kiedyś utracić zainteresowanie potencjalnego wielbiciela z powodu właśnie przyznania się do uwielbienia twórczości wspomnianej autorki. Otóż było to tak:
Kiedyś tam, po studiach polonistycznych, postanowiłam kontynuować naukę i poszłam na studia doktoranckie. Teraz nie uważam tego za najmądrzejszej z decyzji, ale wiadomo - człowiek młody, to i głupi. Więc zdałam na te studia, dostałam się i... trzeba było uczęszczać na zajęcia, m.in. z filozofii. Jako że czasu trochę miałam, ambicji - też, latałam na Wydział Filozofii, na zajęcia związane z interesującą mnie epoką. Stąd trafiłam do PAN-u. Na Wydziale poznałam bowiem młodego doktoranta filozofii, niejakiego Artura*, który mi o zajęciach w PAN-ie powiedział. Dodając, że on też na nie chodzi. I w ogóle patrzył we mnie jak sroka w gnat, do czego nie nawykłam. Pomyślałam, że warto skorzystać z takich zajęć, a przy okazji - może jakaś znajomość z Arturem się zawiąże? Byłam na takim etapie życia, że próbowałam sobie nie pozwolić na wdepnięcie w poważną relację z Misiem, choć ona już się rysowała. Rozpaczliwie szukałam "klina", bo czułam, że moja samotność nie da wziąć rozumowi góry nad tęsknotami i potrzebą "bycia z kimś". Taki Artur świetnie więc by się nadawał. Jego pierwszą zaletą było, że zainteresował się mną. Drugą - jako że był doktorantem, to zakładałam, że jest inteligentny. Był też w miarę wysoki. Najważniejsze jednak, że mnie zaczepił pierwszy, a wiadomo, jak to jest z polonistkami, być może nawet mniej samotnymi niż ja - tekstem na podryw jest po prostu "cześć"...
Poszłam zatem na te zajęcia do PAN-u, z Arturem umówiliśmy się na pożyczenie jakiejś książki, jednym słowem - miało być przyjemne z pożytecznym. Nie było. Artur na zajęcia się spóźnił, a wyszedł przed końcem. Nie przyszło mi do głowy, by za nim wyjść, zresztą książki już NA PEWNO nie chciałam. Nie wiem, o czym były zajęcia. Nie zrozumiałam z nich chyba nic. O ile pamiętam, nie dlatego, że przerósł mnie poziom merytoryczny. Zresztą możliwe, ale zajęcia filozoficzne** są tak abstrakcyjne, że każdy, kto nie jest filozofem, a cokolwiek z tym wspólnego miał, wie, o czym mówię. Nie pojawiłam się tam więcej, na Wydziale Filozofii Artura nie widziałam, nie szukałam go, on mnie najwyraźniej też nie. Zapomniałabym o nim, gdyby nie to, że rok, półtora później spotkałam go w Polskim Radio. Ja pojechałam tam w sprawie jakiejś audycji, on - jak się okazało - pracował tam. Zauważyłam go w korytarzu, ale zlekceważyłam całkowicie, zresztą rozmawiałam z panią redaktor, więc nawet nie miałabym jak podejść do niego. A w zasadzie po co? Kiedy jednak wyszłam z budynku, stało się coś, co chyba nigdy później mi się nie przydarzyło. Artur wybiegł za mną z budynku i powiedział, że tym razem mnie nie zgubi i chce się spotkać. Trudno chyba się dziwić, że się zgodziłam. Naturalnie z wahaniem, lekkim oporem - która kobieta by sobie tego odmówiła w takim momencie? - ale się zgodziłam. Umówiliśmy się na weekendowy spacer po Warszawie.
Było - co najmniej - słabo... Zostałam wręcz przeegzaminowana ze znajomości Warszawy, daty powstania mijanych budynków, funkcji użytkowych niektórych z nich etc. Otwierałam oczy coraz szerzej. W pewnym momencie udało mi się skierować nasze kroki do jakiegoś lokalu. Liczyłam, że przy herbacie skończy z takimi pytaniami (nie będziemy mijać kolejnych budynków, więc nie będzie miał impulsu do pytań) i może przejdzie do kwestii łatwiejszych, np. osobistych. No i zimno mi było... Zgodził się, byśmy usiedli, ale zaznaczył, że płacimy osobno. Bo on jest biednym doktorantem. Nie miałam nic przeciwko, bo coraz mniej mi się podobał, a z kolei nie umiałam - i chyba dalej nie bardzo potrafię - naciągać facetów, zwłaszcza jeśli mi się nie podobali. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak jest. Więc zapłaciliśmy za te herbaty. A on dalej pytał. Przy tym wwiercał się wręcz oczami w moją twarz, ale nie widziałam w jego oczach podziwu - czułam się raczej przyszpilona. I padło to pytanie: Co lubisz czytać? Wiedziałam, jakiej mniej więcej odpowiedzi się spodziewał. Miałam już tak dosyć, że zamiast wymienić: Dostojewski, Bułhakow, Heidegger, Nietzsche do poduszki, a z kolei Głowiński w podróży, powiedziałam, że uwielbiam Chmielewską. "Przecież to jest dolna półka", wyszeptał z taką zgrozą w głosie, że nie miałam wątpliwości, iż świat mu właśnie runął... Nie zobaczyliśmy się więcej. :)
Było - co najmniej - słabo... Zostałam wręcz przeegzaminowana ze znajomości Warszawy, daty powstania mijanych budynków, funkcji użytkowych niektórych z nich etc. Otwierałam oczy coraz szerzej. W pewnym momencie udało mi się skierować nasze kroki do jakiegoś lokalu. Liczyłam, że przy herbacie skończy z takimi pytaniami (nie będziemy mijać kolejnych budynków, więc nie będzie miał impulsu do pytań) i może przejdzie do kwestii łatwiejszych, np. osobistych. No i zimno mi było... Zgodził się, byśmy usiedli, ale zaznaczył, że płacimy osobno. Bo on jest biednym doktorantem. Nie miałam nic przeciwko, bo coraz mniej mi się podobał, a z kolei nie umiałam - i chyba dalej nie bardzo potrafię - naciągać facetów, zwłaszcza jeśli mi się nie podobali. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak jest. Więc zapłaciliśmy za te herbaty. A on dalej pytał. Przy tym wwiercał się wręcz oczami w moją twarz, ale nie widziałam w jego oczach podziwu - czułam się raczej przyszpilona. I padło to pytanie: Co lubisz czytać? Wiedziałam, jakiej mniej więcej odpowiedzi się spodziewał. Miałam już tak dosyć, że zamiast wymienić: Dostojewski, Bułhakow, Heidegger, Nietzsche do poduszki, a z kolei Głowiński w podróży, powiedziałam, że uwielbiam Chmielewską. "Przecież to jest dolna półka", wyszeptał z taką zgrozą w głosie, że nie miałam wątpliwości, iż świat mu właśnie runął... Nie zobaczyliśmy się więcej. :)
I tak dzięki Chmielewskiej pozbyłam się niechcianego amanta.
-------------------------------------------------------------------------------
* Imiona osób w historyjkach wspomnieniowych zazwyczaj są fikcyjne.
** Nie mylić z historią filozofii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz