sobota, 22 lutego 2014

Jak ideał sięgnął bruku

Bardzo lubię czytać książki Joanny Chmielewskiej. Moim zdaniem to świetna, uderzeniowa czasem dawka dobrego humoru, którym książki są przesycone. Obok wątków kryminalnych, lepiej lub gorzej przedstawionych, uwielbiam opis relacji damsko-męskich. Są one - według mnie - ukazane świetnie, a zarazem bardzo typowo (nie mylić ze "stereotypowo"). Baba to baba, chłop to chłop, jedno ma takie cechy i zwyczaje, drugie za to inne, i to sprawia, że intrygi są ciekawe, śmieszne, a przede wszystkim - wiarygodne. Przyznaję się zresztą, że długo czytałam jej książki dla tych wątków romansowych, a np. intrygi z "Klina" do dzisiaj w pełni nie zrozumiałam, za to za każdym razem inaczej myślę o znajomościach bohaterki. Znajomość "Krowy niebiańskiej" pozwoliła mi wygrać kiedyś w kasynie. Zapamiętałam bowiem, że automaty lubią alkohol, więc nie pożałowałam im ulubionego napoju. Wiele razy wzdychałam, odkręcając słoik, do męskiej ręki, która by się tym zajęła, albo, siedząc za stołem na imprezie - do męskiej ręki, która nalałaby mi do kieliszka. Wtedy zazwyczaj włączał mi się tryb przypomnienia fabuły, gdzie inne bohaterki za ową "męską ręką" tęskniły - i to dosłownie za tą konkretną częścią ciała, która i słoik odkręci, i półkę przybije, ale i fachowo kieliszki rozstawi.

Mnie się jeszcze taka ręka nie trafiła, za to zdarzyło mi się kiedyś utracić zainteresowanie potencjalnego wielbiciela z powodu właśnie przyznania się do uwielbienia twórczości wspomnianej autorki. Otóż było to tak:
Kiedyś tam, po studiach polonistycznych, postanowiłam kontynuować naukę i poszłam na studia doktoranckie. Teraz nie uważam tego za najmądrzejszej z decyzji, ale wiadomo - człowiek młody, to i głupi. Więc zdałam na te studia, dostałam się i... trzeba było uczęszczać na zajęcia, m.in. z filozofii. Jako że czasu trochę miałam, ambicji - też, latałam na Wydział Filozofii, na zajęcia związane z interesującą mnie epoką. Stąd trafiłam do PAN-u. Na Wydziale poznałam bowiem młodego doktoranta filozofii, niejakiego Artura*, który mi o zajęciach w PAN-ie powiedział. Dodając, że on też na nie chodzi. I w ogóle patrzył we mnie jak sroka w gnat, do czego nie nawykłam. Pomyślałam, że warto skorzystać z takich zajęć, a przy okazji - może jakaś znajomość z Arturem się zawiąże? Byłam na takim etapie życia, że próbowałam sobie nie pozwolić na wdepnięcie w poważną relację z Misiem, choć ona już się rysowała. Rozpaczliwie szukałam "klina", bo czułam, że moja samotność nie da wziąć rozumowi góry nad tęsknotami i potrzebą "bycia z kimś". Taki Artur świetnie więc by się nadawał. Jego pierwszą zaletą było, że zainteresował się mną. Drugą - jako że był doktorantem, to zakładałam, że jest inteligentny. Był też w miarę wysoki. Najważniejsze jednak, że mnie zaczepił pierwszy, a wiadomo, jak to jest z polonistkami, być może nawet mniej samotnymi niż ja - tekstem na podryw jest po prostu "cześć"...
Poszłam zatem na te zajęcia do PAN-u, z Arturem umówiliśmy się na pożyczenie jakiejś książki, jednym słowem - miało być przyjemne z pożytecznym. Nie było. Artur na zajęcia się spóźnił, a wyszedł przed końcem. Nie przyszło mi do głowy, by za nim wyjść, zresztą książki już NA PEWNO nie chciałam. Nie wiem, o czym były zajęcia. Nie zrozumiałam z nich chyba nic. O ile pamiętam, nie dlatego, że przerósł mnie poziom merytoryczny. Zresztą możliwe, ale zajęcia filozoficzne** są tak abstrakcyjne, że każdy, kto nie jest filozofem, a cokolwiek z tym wspólnego miał, wie, o czym mówię. Nie pojawiłam się tam więcej, na Wydziale Filozofii Artura nie widziałam, nie szukałam go, on mnie najwyraźniej też nie. Zapomniałabym o nim, gdyby nie to, że rok, półtora później spotkałam go w Polskim Radio. Ja pojechałam tam w sprawie jakiejś audycji, on - jak się okazało - pracował tam. Zauważyłam go w korytarzu, ale zlekceważyłam całkowicie, zresztą rozmawiałam z panią redaktor, więc nawet nie miałabym jak podejść do niego. A w zasadzie po co? Kiedy jednak wyszłam z budynku, stało się coś, co chyba nigdy później mi się nie przydarzyło. Artur wybiegł za mną z budynku i powiedział, że tym razem mnie nie zgubi i chce się spotkać. Trudno chyba się dziwić, że się zgodziłam. Naturalnie z wahaniem, lekkim oporem - która kobieta by sobie tego odmówiła w takim momencie? - ale się zgodziłam. Umówiliśmy się na weekendowy spacer po Warszawie.
Było - co najmniej - słabo... Zostałam wręcz przeegzaminowana ze znajomości Warszawy, daty powstania mijanych budynków, funkcji użytkowych niektórych z nich etc. Otwierałam oczy coraz szerzej. W pewnym momencie udało mi się skierować nasze kroki do jakiegoś lokalu. Liczyłam, że przy herbacie skończy z takimi pytaniami (nie będziemy mijać kolejnych budynków, więc nie będzie miał impulsu do pytań) i może przejdzie do kwestii łatwiejszych, np. osobistych. No i zimno mi było... Zgodził się, byśmy usiedli, ale zaznaczył, że płacimy osobno. Bo on jest biednym doktorantem. Nie miałam nic przeciwko, bo coraz mniej mi się podobał, a z kolei nie umiałam - i chyba dalej nie bardzo potrafię - naciągać facetów, zwłaszcza jeśli mi się nie podobali. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak jest. Więc zapłaciliśmy za te herbaty. A on dalej pytał. Przy tym wwiercał się wręcz oczami w moją twarz, ale nie widziałam w jego oczach podziwu - czułam się raczej przyszpilona. I padło to pytanie: Co lubisz czytać? Wiedziałam, jakiej mniej więcej odpowiedzi się spodziewał. Miałam już tak dosyć, że zamiast wymienić: Dostojewski, Bułhakow, Heidegger, Nietzsche do poduszki, a z kolei Głowiński w podróży, powiedziałam, że uwielbiam Chmielewską. "Przecież to jest dolna półka", wyszeptał z taką zgrozą w głosie, że nie miałam wątpliwości, iż świat mu właśnie runął... Nie zobaczyliśmy się więcej. :)
I tak dzięki Chmielewskiej pozbyłam się niechcianego amanta.


-------------------------------------------------------------------------------
* Imiona osób w historyjkach wspomnieniowych zazwyczaj są fikcyjne. 

** Nie mylić z historią filozofii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz