Wczoraj były walentynki. Myślałam, że uda mi się pominąć je wyniosłym milczeniem, ale jednak nie. Więcej – wzbudziły emocje dawno nieodczuwane. Niestety, nie chodzi o emocje pozytywne, a raczej dosyć smutne.
Jestem sama już jakiś czas. Nie z własnego wyboru, choć od pewnego momentu zaakceptowałam ten fakt i przestałam trwać w bojowej gotowości, by kogoś znaleźć. A raczej – sądziłam, że akceptuję ten fakt. Tak jest lepiej. Tym bardziej że nie jestem w związku nie z własnej winy. Chociaż… winy? Czy tu można mówić o jakiejś winie – mojej czy niemojej? Raczej tak się ułożyło. Źle wybierałam albo źle trafiałam, nie wiem. Może zresztą dobrze, tylko w nieodpowiednim czasie. Czy to ma zresztą teraz znaczenie? Poddałam się losowi, przeznaczeniu czy jak to jeszcze określić. I stwierdziłam, że łatwiej mi będzie, jeśli spojrzę na to metodą szklanki do połowy pełnej. Życie w pojedynkę ma swoje zalety. Na pewno można się do niego przyzwyczaić. Ma się czas na swoje pasje (o ile takie są… ale lepiej je mieć :D). Konsekwencje podejmowanych decyzji dotykają tylko mnie. Tak naprawdę życie nie różni się wiele od życia w parze. Też można chodzić do kina czy teatru, i to przecież też nie samotnie, jeśli się nie chce. Są przecież znajomi, przyjaciele. A święta typu walentynki obchodzi się szerokim łukiem ;) i nawet można powiedzieć, że to lepiej.;) Nie ma nerwów, czy on pamiętał, gdzie pójdziemy, niezręcznych sytuacji, że np. trzeba się dogadać, bo przecież walentynki, że trzeba coś kupić i cieszyć się z tego, że on w ogóle pamiętał i udawać, że prezent nie jest najważniejszy (lub czasem – udawać, że wybrał wspaniałe perfumy albo bieliznę, nie przypominać, że rok temu TEŻ kupił to samo i wtedy powiedziałam, że to akurat mi się nie podoba, albo zaakceptować film, jaki nasza druga połówka wybierze i przez cały seans tłumaczyć sobie: „najważniejsze jest to, że jesteśmy tu razem”:)). To przecież dzień jak każdy. Też trzeba zrobić korektę, ugotować obiad, nakarmić kota czy odkurzyć mieszkanie, a potem obejrzeć sobie serial.
Tak właśnie myślałam. W tym roku w ogóle podeszłam do tematu walentynek tak spokojnie, że zapomniałam o nich. Na pewno duże znaczenie ma fakt, że nie chodzę tyle co kiedyś po mieście, więc ominęły mnie reklamy marketingowe, które wykorzystują każdą okoliczność, by zarobić. A więc i takie amerykańskie święto. (Nie wiem zresztą, czy amerykańskie, ale na pewno nie ma korzeni w prasłowiańskich wierzeniach – nasza jest za to noc Kupały. Pamiętam, jak pewien pan mówił, że on woli celebrować to święto… I celebrował, nieledwie co noc, jeśli tylko miał z kim). Umówiłam się na ten dzień z koleżanką, zamówiłam żwirek dla kota z dostawą do domu, miałam zamiar coś upiec, żeby było na weekend coś słodkiego na deser. I miał to być miły weekend, jak zawsze.
Najpierw okazało się, że skoro w piątek walentynki, to spotkanie z koleżanką będzie trochę wcześniej, bo jednak wypada, by po powrocie z pracy mąż zastał ją w domu. Ok, fajnie że w ogóle nie uznała, że spotkanie jest niemożliwe „z powodu że walentynki”. Potem pani, która miała dowieźć żwirek, zadzwoniła, że idzie z mężem do kina, więc czy dostawa mogłaby być kiedy indziej… Jasne, nie ma większego problemu, zwłaszcza że zamieniła termin z piątku wieczór na sobotę rano, więc kot tego bardzo nie odczuje. ;) A pani przecież miła, znamy się już troszkę, bo często kupuję w zwierzowisko.pl. Już jednak wczesnym popołudniem zorientowałam się, że jeśli chcę z kimś porozmawiać, to… pewnie po weekendzie. Bo przecież walentynki, o których większość oczywiście mówi z przekąsem, że są ponad takie zwyczaje, ale już ostatecznie muszą/powinni/skoro kupił te bilety… Jeszcze może gdybym była zaniedbaną żoną, to spotkałabym się z większym zrozumieniem, dzwoniąc do kogoś czy proponując wspólny wypad gdzieś. Jestem jednak wyzwoloną singielką, więc powinnam sobie radzić sama.
Nie, ja nie mam pretensji do swoich znajomych. Przecież nie chciałabym umawiać się w walentynki na kolację dla trojga.;) Nie o to chodzi. Po prostu przy wczorajszej okazji zobaczyłam, ile jest dni, wieczorów, świąt, kiedy człowiek „pojedynczy” zostaje sam. Fajnie, że miałam chociaż kota przy sobie i razem z nim obejrzałam na dvd „Co się wydarzyło w Madison County”. (Nawiasem, nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak oczekiwałam. Być może dlatego, że sztuka w teatrze „Po drodze do Madison” z Dorotą Segdą i Danielem Olbrychskim, którą widziałam w ubiegłym roku, była dla mnie o niebo lepsza. O wiele lepiej pokazała, jak rodzi się uczucie między bohaterami. Uwierzyłam w to uczucie. W filmie mnie ono nie przekonało za bardzo…). Taki jest porządek rzeczy, że stare panny tulą się do kota (na razie jednego – podkreślam: na razie… :)).
Bo nie czuję się singielką, tylko właśnie starą panną. Nie chodzi o stereotypy, tylko stan psychiczny. I właśnie – określenie źródła samotności. Wiem, że życie wciąż przede mną, że jeszcze mogę kogoś spotkać i z nim się związać. Wiem to… tylko że w to nie wierzę. I nie twierdzę tego z jakimś rozgoryczeniem, żalem do kogoś, złością czy pretensją. Tylko tak trochę ze smutkiem. Bo jaki sens ma takie życie w pojedynkę? Na pewno ma, ale dla mnie – ciut za mały. Staram się, jak pisałam wyżej, widzieć szklankę do połowy pełną. Ale chciałabym się nie starać, tylko po prostu ją widzieć. Brakuje mi swojego ludzia. Brakuje mi uczucia, że żyję dla kogoś. Wtedy tylko – w to wierzę – udałoby się nadać życiu sens.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz