niedziela, 9 lutego 2014

Sezon na kota

Kot mi się marzył od dawna. Niestety, mieszkam w mieście, więc argument, że zwierzę w bloku by się męczyło, nie podlegał dyskusji. Za to przewijała się typowa drobnica: chomiki, świnka morska, raz nawet był żółw... No i rybki w akwarium, oczywiście. Kiedy jednak stałam się nieco więcej niż pełnoletnia, a w domu mieszkaliśmy już tylko my, ludzie, jakoś do zwierzaka mi się zatęskniło - tym razem mocniej. Wciąż nawet nie wyobrażałam sobie, że mogę mieć kota w domu. Zazdrościłam znajomym ich czworonogów, ale bardzo powoli zauważałam, że oni... trzymają je też w mieszkaniach. Nie w domkach, gdzie zwierzak może się wybiegać i jest szczęśliwy, ale w takich zwykłych blokowych mieszkankach, zazwyczaj mniejszych od tego, w jakim mieszkaliśmy całą rodzinką my. Wtedy okazało się jednak, że nie mogę mieć nawet takiego futrzastego gryzonia. No, naturalnie, gdybym po prostu przyniosła takiego stworka, pewnie by został. I szybko stał się kością niezgody, powodem awantur, pretekstem do ogólnego niezadowolenia... A przecież nie w tym rzecz. Nie twierdzę wprawdzie, że dlatego, że chciałam mieć świnkę morską, a w domu mi na nią nie pozwalano, postanowiłam się wyprowadzić. Nie, to chyba raczej była taka kropla, która przelała czarę i zmusiła mnie do decyzji o samodzielności. Wynajęłam więc mieszkanie i zamieszkałam tam ze świnką morską, którą nazwałam Agrafka (lub - jak wolał Konrad - a-Grafka). Kot wciąż był nierealnym marzeniem. Właściciel mieszkania wprawdzie nie miał nic przeciwko kotu, ale nie wiedziałam przecież, jak długo będę tam mieszkać, czy w następnym miejscu z kotem przyjmą mnie równie życzliwe... Co do tego miałam obawy. (Tak, obawy - jedno z kluczowych słów mojego życia). Świnka była kochana, futrzasta i moja. Po dwóch latach wróciłam do rodziców, razem z nią. I szybko znów zostałyśmy same. :) Rodzice przenieśli się pod Warszawę, a świnka po roku pobiegła za Tęczowy Most. ;(

I wreszcie nadszedł koci czas.

Kilka miesięcy bez zwierzątka było trudne. Przywykłam do futerka, do gruchania, dbania o kogoś. Decyzję o kocie podjęłam w głowie i sercu, ale wciąż bałam się ją zrealizować. Aż któregoś październikowego dnia, a właściwie wieczora, poszłam na spacer, by przewietrzyć się po całym dniu pracy przy komputerze. I... wróciłam z kotem! :) Tak się bowiem zdarzyło, że po drodze spaceru miałam lecznicę weterynaryjną. Pomyślałam, że wejdę i zapytam, czy nie mają jakiegoś kotka potrzebującego opieki. Mieli. Nawet dwa, ale jeden był w domu tymczasowym, natomiast w lecznicy siedział On. Gizmo. :) Śliczny trzymiesięczny kocurek. Mruczał, pchał się na kolana i patrzył głęboko w oczy... W domu miałam kuwetkę i żwirek, od pani weterynarz dostałam karmę, miseczkę i ręcznik, w który owinęłyśmy Gizia, żeby po drodze nie zwiał. I tak oto wróciłam do domu z kocurkiem.

Gizmo szybko przestał być miziakiem i zamienił w łobuziaka. Imię zresztą też zmieniłam - dla mnie jest to Kocio (kto pamięta Pierzaczka? Słodkiego Kocia?: )). Czasem bywa też Ziutkiem, najczęściej wtedy, gdy robi coś "po nic". :) Kinia natomiast z Kocia i Gizma zrobiła Kocizma - i to chyba najlepiej go określa na co dzień. Taki trochę dr Jekyll i mr Hyde. W dzień łobuz nad łobuzami, na dystans, psotnik, niedotykalski. A (najczęściej) w nocy - pieszczoch, miziak, śpi obok z ręką w swoich łapkach, wymruczy się, wygniecie mnie - ach i och po prostu. Towarzyszy mi praktycznie przy wszystkim - właśnie "po nic", tylko żeby się plątać pod nogami, asystować i dawać mi poczucie, że nie jestem sama. A także po to, by centralnie usiąść tam, gdzie jest najmniej potrzebny ;), plątać się pod nogami, narażając się na nadepnięcie mu na łapę i sto tysięcy innych drobiazgów, o których każdy, kto miał do czynienia z kotem, wie. :)

2 komentarze: