Fascynuje mnie słowo i jego moc,
która bywa niesamowita. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo
możemy zmienić czyjeś – a i swoje też – życie za pomocą niefortunnie dobranego
wyrazu lub przeciwnie: dzięki zwykłej, nawet konwencjonalnej formułce.
Każdy kiedyś uczył się w szkole o
funkcjach języka (nawet jeśli nie pamięta :D). Podstawową jest oczywiście
funkcja informacyjna, ale są też inne – fatyczna, poetycka czy stanowiąca i magiczna.
Moim zdaniem ta ostatnia jest najbardziej niezwykła i najbardziej obecna w
naszym codziennym życiu. (Językoznawców proszę o przymrużenie oka – to nie jest
dysertacja, tylko takie moje filozofie:) ). Krótko bowiem rzecz ujmując, za
pomocą tej funkcji mówiący pragnie zmienić rzeczywistość. Podawane przy tej
definicji przykłady to np. zaklęcia i przekleństwa (nie mylić z podwórkową
łaciną). Racjonalnie myślący człowiek, mimo że pewnie na co dzień używa tej
funkcji, pewnie nie zdaje sobie czasem do końca sprawy, że w tym momencie
czegoś pragnie. A w jakim byłby szoku, gdyby coś rzeczywiście się zmieniło!
Wyobraźmy sobie (lub po prostu przypomnijmy :P), że życzymy komuś w złości,
żeby go pogięło. I nagle, na naszych oczach, zgina go wpół. Co gorsza, nie może
się wyprostować. :D
Teraz brzmi to śmiesznie, ale kiedyś
za posądzenie o rzucenie uroku palono na stosach. Oczywiście to były zabobony,
w które dziś większość pewnie nie wierzy (a przynajmniej się do tego nie
przyznaje). Słowo ma jednak wielką moc sprawczą. Przykładem takiej roli są
przysięgi, deklaracje, oświadczenia. Urzędnik stanu cywilnego mówi, że
zawarliśmy związek małżeński i chociaż wyglądamy tak samo, to jednak jesteśmy
kimś nowym (celowo nie mówię o ślubach kościelnych, bo tam mamy do czynienia z
sakramentem). Ale prostsze i częstsze rzeczy zdarzają się nam na co dzień.
Jeszcze przed podpisaniem umowy nie jesteśmy za nic odpowiedzialni, do niczego
zobowiązani – co diametralnie może się zmienić po wpisaniu imienia i nazwiska
lub po prostu wyrażenia zgody. (Tak swoją drogą, widać jak wartość słowa
została zdegradowana, skoro prawie nie ma już ustnych umów. Są oczywiście
nieliczni, którzy dotrzymują nawet tylko ustnych zobowiązań – i wcale nie muszą
być to przysięgi. To jednak rzadkość, o czym większość z nas niestety doskonale
wie). A co na przykład zmienia brak tytułu, jeśli ktoś ma rozległą wiedzę,
tylko jakoś tam nie zdołał jej udokumentować? Czy jeśli nie mam na dyplomie
wpisane „dziennikarz”, to nie potrafię napisać do gazety? A czy w kuchni gotują
jedynie zawodowi kucharze?
To oczywiste, co teraz piszę. Może nie
zastanawiamy się nad tym na co dzień, ale gdzieś tam o tym wiemy. Dlaczego więc
nie cenimy swoich słów? Dlaczego pozwalamy, by krzywdziły one innych lub nas
samych? Jakiś czas temu koleżanka powiedziała mi o książce Toksyczne słowa. Nie przeczytałam jej jeszcze, ale często myślę o
samym tytule. Przymiotnik „toksyczny” jest oczywiście w pewnym sensie słowem
modnym i trochę kojarzy mi się z taką prostą psychologią, która bardzo uogólnia,
robi sobie dobry PR, ale tak naprawdę jest mało praktyczna. Mimo wszystko coś w
tym jest i trzeba o tym mówić (nomen omen).
Często czułam się krzywdzona
kłamstwem. To duża krzywda, tak uważam. Jeśli bowiem ktoś za pomocą kłamliwych słów
roztaczał przede mną wizje, na podstawie których budowałam swój świat, to
uświadomienie prawdy spowodowało, że legł on całkowicie w gruzach. Co więcej,
długo nie umiałam go odbudować. Bo jak, skoro pomieszało się wszystko? Czułam się
w pewnym sensie jak Ocalony z wiersza Różewicza. Tak, wiem, że tematem jest
świat po wojnie, a ja zaledwie byłam okłamywana. Nie porównuję traumy swoich
przeżyć z tamtymi cierpieniami. Ale jednak coś wspólnego z podmiotem lirycznym
mam. Druga wojna światowa przeraża do dziś nie tylko liczbą ofiar, ale też
całkowitą zatratą moralności. Każda wojna dehumanizuje, po każdej trzeba
odbudować z gruzów nie tylko domy, ale też wartości. Jeśli ktoś wierzy w słowa
drugiego człowieka (a czemu ma nie wierzyć?), a potem ta wiara zostaje mu
odebrana – co więcej, zaczyna dodatkowo słyszeć, że w zasadzie to nie jest
kłamstwo, tylko inna wersja prawdy – to ma prawo czuć się przerażony i
zagubiony.
A jeśli ktoś mówi nam codziennie, że
jesteśmy do niczego, to mamy ogromne szanse takimi się stać. Trzeba ogromnej
siły ducha, by sobie z tym poradzić. Miałam kiedyś na korepetycjach ucznia
gimnazjum. Jego matka tak wprowadziła mnie w obowiązki: Wie pani, on jest głupi, nie wiem, czy cokolwiek będzie pani w stanie
zrobić, bo jest wyjątkowo tępy. A potencjalny przyszły uczeń stał obok. Po prostu
zamarłam. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Uczyłam go jakiś czas, ale
zrezygnowałam. Nie z powodu „tępoty” ucznia – okej, do orła było mu baaardzo
daleko, ale po prostu miał braki. I pewnie mu się nie chciało, czemu szczerze
mówiąc, nie dziwię się. Nie, lekcje oddałam, bo po prostu nie miałam odwagi tam
jeździć. Miałam uczucie, że powinnam pomóc temu chłopcu w sytuacji domowej, ale
nie wiedziałam, jak, bałam się też, że za jakiś czas matka uzna, że ja jestem
za głupia, by uczyć kogokolwiek, a widziałam, że ma siłę perswazji. Dogadałam się
z koleżanką z pedagogiki, która się nim zajęła. Nie wiem, jak się to skończyło,
bo nasza znajomość nie przetrwała kolejnego semestru na studiach. ;)
A jak zmienia się czasem nasze
życie, gdy przechodzimy z kimś na „ty”... Niby ta sama osoba, czasem ta sama
przestrzeń (zawodowa, wycieczkowa), a jednak rozmawiamy inaczej. A jeszcze gdy
jest to jakaś ważna osoba – dla nas czy w ogóle. „Tykaniem” można też kogoś przywołać
do porządku, pokazać mu jego miejsce w szeregu (albo ujawnić swoje
niewychowanie).
Słowem można zranić też bardzo
specyficznie, po prostu się nie odzywając. Nieprzypadkowo zresztą mówi się, że gdy
w związku ludzie przestają się kłócić, to widać, że przestali już o siebie
zabiegać. Wtedy ograniczają się do „służbowych” rozmów, i już to jest przykre. Ale
są tacy, którzy potrafią zdobyć się na ekstremum i naprawdę nie mówić nic do
siebie. I to – mimo że satyra ma z tego pożywkę – nie jest dla tej
drugiej osoby śmieszne.
Dobra wiadomość jest taka, że słowem
możemy dać równie wiele dobra. Na przykład mówiąc o swoich oczekiwaniach,
mówiąc dobrze o sobie i innych albo po prostu mówiąc. ;) Chociaż znane mądrości głoszą, że „mowa jest srebrem,
milczenie złotem” albo że „słowa są źródłem nieporozumień” – i oczywiście, że
warto czasem zmilczeć, jeśli akurat nie ma się nic do powiedzenia. Najpiękniejsze
słowa, wypowiedziane za późno, mogą nie zatrzeć tego, co zrobiły wcześniej
słowa złe. Słowo ma bowiem to do siebie, że wprawdzie jest ulotne i nietrwałe (verba volant…), ale jednocześnie może
zranić dotkliwie i trwale. I wtedy pomocne w innych sytuacjach magiczne słowo „przepraszam”
może nie pomóc. Warto jednak próbować. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz