środa, 23 kwietnia 2014

Słowo o słowie

Fascynuje mnie słowo i jego moc, która bywa niesamowita. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo możemy zmienić czyjeś – a i swoje też – życie za pomocą niefortunnie dobranego wyrazu lub przeciwnie: dzięki zwykłej, nawet konwencjonalnej formułce.
Każdy kiedyś uczył się w szkole o funkcjach języka (nawet jeśli nie pamięta :D). Podstawową jest oczywiście funkcja informacyjna, ale są też inne – fatyczna, poetycka czy stanowiąca i magiczna. Moim zdaniem ta ostatnia jest najbardziej niezwykła i najbardziej obecna w naszym codziennym życiu. (Językoznawców proszę o przymrużenie oka – to nie jest dysertacja, tylko takie moje filozofie:) ). Krótko bowiem rzecz ujmując, za pomocą tej funkcji mówiący pragnie zmienić rzeczywistość. Podawane przy tej definicji przykłady to np. zaklęcia i przekleństwa (nie mylić z podwórkową łaciną). Racjonalnie myślący człowiek, mimo że pewnie na co dzień używa tej funkcji, pewnie nie zdaje sobie czasem do końca sprawy, że w tym momencie czegoś pragnie. A w jakim byłby szoku, gdyby coś rzeczywiście się zmieniło! Wyobraźmy sobie (lub po prostu przypomnijmy :P), że życzymy komuś w złości, żeby go pogięło. I nagle, na naszych oczach, zgina go wpół. Co gorsza, nie może się wyprostować. :D
Teraz brzmi to śmiesznie, ale kiedyś za posądzenie o rzucenie uroku palono na stosach. Oczywiście to były zabobony, w które dziś większość pewnie nie wierzy (a przynajmniej się do tego nie przyznaje). Słowo ma jednak wielką moc sprawczą. Przykładem takiej roli są przysięgi, deklaracje, oświadczenia. Urzędnik stanu cywilnego mówi, że zawarliśmy związek małżeński i chociaż wyglądamy tak samo, to jednak jesteśmy kimś nowym (celowo nie mówię o ślubach kościelnych, bo tam mamy do czynienia z sakramentem). Ale prostsze i częstsze rzeczy zdarzają się nam na co dzień. Jeszcze przed podpisaniem umowy nie jesteśmy za nic odpowiedzialni, do niczego zobowiązani – co diametralnie może się zmienić po wpisaniu imienia i nazwiska lub po prostu wyrażenia zgody. (Tak swoją drogą, widać jak wartość słowa została zdegradowana, skoro prawie nie ma już ustnych umów. Są oczywiście nieliczni, którzy dotrzymują nawet tylko ustnych zobowiązań – i wcale nie muszą być to przysięgi. To jednak rzadkość, o czym większość z nas niestety doskonale wie). A co na przykład zmienia brak tytułu, jeśli ktoś ma rozległą wiedzę, tylko jakoś tam nie zdołał jej udokumentować? Czy jeśli nie mam na dyplomie wpisane „dziennikarz”, to nie potrafię napisać do gazety? A czy w kuchni gotują jedynie zawodowi kucharze?
To oczywiste, co teraz piszę. Może nie zastanawiamy się nad tym na co dzień, ale gdzieś tam o tym wiemy. Dlaczego więc nie cenimy swoich słów? Dlaczego pozwalamy, by krzywdziły one innych lub nas samych? Jakiś czas temu koleżanka powiedziała mi o książce Toksyczne słowa. Nie przeczytałam jej jeszcze, ale często myślę o samym tytule. Przymiotnik „toksyczny” jest oczywiście w pewnym sensie słowem modnym i trochę kojarzy mi się z taką prostą psychologią, która bardzo uogólnia, robi sobie dobry PR, ale tak naprawdę jest mało praktyczna. Mimo wszystko coś w tym jest i trzeba o tym mówić (nomen omen).
Często czułam się krzywdzona kłamstwem. To duża krzywda, tak uważam. Jeśli bowiem ktoś za pomocą kłamliwych słów roztaczał przede mną wizje, na podstawie których budowałam swój świat, to uświadomienie prawdy spowodowało, że legł on całkowicie w gruzach. Co więcej, długo nie umiałam go odbudować. Bo jak, skoro pomieszało się wszystko? Czułam się w pewnym sensie jak Ocalony z wiersza Różewicza. Tak, wiem, że tematem jest świat po wojnie, a ja zaledwie byłam okłamywana. Nie porównuję traumy swoich przeżyć z tamtymi cierpieniami. Ale jednak coś wspólnego z podmiotem lirycznym mam. Druga wojna światowa przeraża do dziś nie tylko liczbą ofiar, ale też całkowitą zatratą moralności. Każda wojna dehumanizuje, po każdej trzeba odbudować z gruzów nie tylko domy, ale też wartości. Jeśli ktoś wierzy w słowa drugiego człowieka (a czemu ma nie wierzyć?), a potem ta wiara zostaje mu odebrana – co więcej, zaczyna dodatkowo słyszeć, że w zasadzie to nie jest kłamstwo, tylko inna wersja prawdy – to ma prawo czuć się przerażony i zagubiony.
A jeśli ktoś mówi nam codziennie, że jesteśmy do niczego, to mamy ogromne szanse takimi się stać. Trzeba ogromnej siły ducha, by sobie z tym poradzić. Miałam kiedyś na korepetycjach ucznia gimnazjum. Jego matka tak wprowadziła mnie w obowiązki: Wie pani, on jest głupi, nie wiem, czy cokolwiek będzie pani w stanie zrobić, bo jest wyjątkowo tępy. A potencjalny przyszły uczeń stał obok. Po prostu zamarłam. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Uczyłam go jakiś czas, ale zrezygnowałam. Nie z powodu „tępoty” ucznia – okej, do orła było mu baaardzo daleko, ale po prostu miał braki. I pewnie mu się nie chciało, czemu szczerze mówiąc, nie dziwię się. Nie, lekcje oddałam, bo po prostu nie miałam odwagi tam jeździć. Miałam uczucie, że powinnam pomóc temu chłopcu w sytuacji domowej, ale nie wiedziałam, jak, bałam się też, że za jakiś czas matka uzna, że ja jestem za głupia, by uczyć kogokolwiek, a widziałam, że ma siłę perswazji. Dogadałam się z koleżanką z pedagogiki, która się nim zajęła. Nie wiem, jak się to skończyło, bo nasza znajomość nie przetrwała kolejnego semestru na studiach. ;)
A jak zmienia się czasem nasze życie, gdy przechodzimy z kimś na „ty”... Niby ta sama osoba, czasem ta sama przestrzeń (zawodowa, wycieczkowa), a jednak rozmawiamy inaczej. A jeszcze gdy jest to jakaś ważna osoba – dla nas czy w ogóle. „Tykaniem” można też kogoś przywołać do porządku, pokazać mu jego miejsce w szeregu (albo ujawnić swoje niewychowanie).
Słowem można zranić też bardzo specyficznie, po prostu się nie odzywając. Nieprzypadkowo zresztą mówi się, że gdy w związku ludzie przestają się kłócić, to widać, że przestali już o siebie zabiegać. Wtedy ograniczają się do „służbowych” rozmów, i już to jest przykre. Ale są tacy, którzy potrafią zdobyć się na ekstremum i naprawdę nie mówić nic do siebie. I to – mimo że satyra ma z tego pożywkę – nie jest dla tej drugiej osoby śmieszne.
Dobra wiadomość jest taka, że słowem możemy dać równie wiele dobra. Na przykład mówiąc o swoich oczekiwaniach, mówiąc dobrze o sobie i innych albo po prostu mówiąc. ;) Chociaż znane mądrości głoszą, że „mowa jest srebrem, milczenie złotem” albo że „słowa są źródłem nieporozumień” – i oczywiście, że warto czasem zmilczeć, jeśli akurat nie ma się nic do powiedzenia. Najpiękniejsze słowa, wypowiedziane za późno, mogą nie zatrzeć tego, co zrobiły wcześniej słowa złe. Słowo ma bowiem to do siebie, że wprawdzie jest ulotne i nietrwałe (verba volant…), ale jednocześnie może zranić dotkliwie i trwale. I wtedy pomocne w innych sytuacjach magiczne słowo „przepraszam” może nie pomóc. Warto jednak próbować. ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz