Uśmiałam się kiedyś, gdy u Kociej
Łapki przeczytałam, że mają kota piórkoholika. Okazało się niedawno, że i mnie
to spotkało – Kocio jest uzależniony od wędki z piórkami... Ale od początku.
Jak łatwo pewnie zauważyć,
rozpieszczam Kocia na wszelkie możliwe sposoby. No, oczywiście staram się go
wychowywać, ale nie umiem odmówić sobie częstego sprawiania mu przyjemności.
Więc szafka jest – poza karmą – pełna kocich przysmaków, a pokój wypełniony
zabawkami. Myślę też, że jestem dobrym i lubianym klientem sklepów zoologicznych.;) Faktem jednak jest, że dość szybko przestałam słuchać opinii sprzedawców: „Kotom
się to podoba”. Zaledwie dwa razy kupiłam zabaweczki, na które Kocio nie raczył
łapki podnieść. Szczerze, to mu się nie dziwię, bo mi też się nie podobały, ale
że miały być dla niego, to zdałam się na radę sprzedawcy. Za to szybko
wyłapałam, co go kręci, i tym typem zabaweczek staram się Kocia uszczęśliwiać.
Pierwszą jego ukochaną zabaweczką –
taką już świadomie wybraną, a nie, że jedyną – była papużka. Doczepiona do
niej linka, to chyba nawet wędka nie była, nie pamiętam. Papużka bowiem szybko
zyskała wolność ;), znaczy nie od Kocia. Straciła czub, straciła ogon, w
zasadzie został kadłubek mało przypominający już ptaka, przez Kocia jednak
ukochany. Kadłubek był noszony wszędzie, wiele razy – kąpany w misce z wodą
(niekiedy widziałam, że celowo...), ale wciąż był najkochańszy na świecie.
Ufefluniony nieziemsko, wreszcie gdzieś się zapodział (uf). Jeszcze parę dni
temu na topie była myszka, czymś grzechocząca w środku. Kocio szybko skrócił
jej ogon, a poza tym – akceptował. ;)
Kupiłam też oczywiście laserek, a
co. Zabawka niesamowita, tylko szybko jednak zostałam ostrzeżona przez panią
weterynarz, że zbyt intensywna zabawa może się niefajnie skończyć. Nie chodzi
tylko o oślepienie światłem lasera (tu można się po prostu starać być
ostrożnym). Bardziej o to, że kot tej kropki nigdy przecież nie złapie i może
go to sfrustrować. Myślę, że coś w tym jest. Tylko jak to wytłumaczyć kotu,
który z drugiego końca mieszkania słyszał, że biorę laserek i przylatywał,
wydając niesamowity dźwięk z siebie, jakby wręcz kwik. Kocha laserek i jak
nieraz nie mogę Kocia znaleźć, to „szukam” właśnie tak. O ile kot nie został
gdzieś przypadkiem w szafie albo zamkniętej przed nim kuchni, to po zapaleniu laserka znajdzie się
przy mnie błyskawicznie.
Osobnym tematem są pudełka. Wiadomo, tłumaczyć nie trzeba. Ostatnio jednak przestał się nimi interesować, więc zebrałam je razem, aby za jednym zamachem wyrzucić. To było ponad siły kota, jak zresztą widać na tych filmikach (jakość telefoniczna, ale lepszy rydz niż nic):
Nie żałuję też Kociowi chodzenia po wysokościach. O ile nie kończy się to zwisaniem z firanek (zaledwie dwa razy) lub wchodzeniem w miejsca dla niego niezbyt bezpieczne – np. tam, gdzie szkło – jeszcze całe..., to niech sobie chodzi.
Nie żałuję też Kociowi chodzenia po wysokościach. O ile nie kończy się to zwisaniem z firanek (zaledwie dwa razy) lub wchodzeniem w miejsca dla niego niezbyt bezpieczne – np. tam, gdzie szkło – jeszcze całe..., to niech sobie chodzi.
No, raz miałam problem. Zawiesiłam
sobie nad łóżkiem (no dobra, tata zawiesił) taki dywanik. Wiem, że
staroświeckie to, ale mi się podobało, a i cieplej w zimie tak spać niż przy
gołej ścianie. Kocio zwariował na jego punkcie. Noc zaczynała się wskakiwaniem
na to i spadaniem, często planowym, najczęściej na mnie. Nie pomogło
odganianie, „akyszkowanie”, wyrzucanie na noc z pokoju. Po trzech dniach
dywanik zwisał smętnie na sześciu (z
piętnastu) gwoździkach. Zdjęłam go. Kocio jeszcze do dziś siada i patrzy w to miejsce
– a może dywanik jednak odrósł…?
Czasem próbuje wspinać się po
balkonowej siatce, częściej jednak ją obmiaukuje i fuka na nią, jaka niedobra.
Teraz sezon balkonowy w pełni, więc stawiam mu tam drapaczek, ale rzadko z
niego korzysta. Przynajmniej ja nie widzę. Na siatce zaś zaczepiłam elementy
wędek. Kocio bowiem w pewnym momencie wykazał wobec nich wielkie
zainteresowanie. Mieliśmy więc ich kilka i zabawa była przednia. Uwielbiał
łapać tę myszkę dyndającą na końcu sznurka, zwłaszcza że ona coś tam gadała
przy dotknięciu. Nie zawsze jednak mogłam mu tą wędką machać, więc bawił się
myszką, a wędka leżała na podłodze. No i któregoś razu zauważyłam, że leży sam
kijek. Tak, Kocio odgryzł sznurek. Również w drugiej wędce. Cóż, skoro tak
woli... Kijki zostawiłam „na pokojach” – świetnie się sprawdzają jako pomoc
przy wydłubywaniu wrzuconych pod regał czy łóżko drobiazgów, a sznurki z
myszkami zaczepiłam o siatkę balkonową. I Kocio czasem sobie je trąci, gdy tak
siedzi i obserwuje teren...
Uznałam więc, że Kocio jest bardzo
ekonomicznym stworzonkiem, bo pisałam, że najlepszą, nieśmiertelną zabawą były
nakrętki od butelek. Były. Do minionego weekendu.
Zamówiłam trochę karmy i żwirku w
promocyjnych cenach, jakoś lubię mieć zapas i nie martwić się, że czegoś
znienacka zabraknie. Przy okazji wzięłam „na spróbowanie” coś takiego, co odmieniło nasze życie. Wydawało mi się, że to
zwykła wędka. Okazało się, że mój Kocio oszalał.
Po pierwszym machnięciu sama
usłyszałam jakby szelest skrzydeł, więc na pewno kot miał jeszcze lepsze
doznania. I się zaczęło. Różnie już Kocio skakał po pokoju, ale takich salt i
takiej ekscytacji to naprawdę nie widziałam. Po pół godzinie miał całe czarne
oczy, tak mu się źrenice rozszerzyły, a język był na wierzchu. Aż się trochę
przestraszyłam. Schowałam wędkę i kazałam mu odpocząć. Kot zasnął tak, że spał
kamieniem do rana (a była dwudziesta trzecia maks). I do tego po raz pierwszy –
przysięgam! – nie poczuł, że położyłam się obok. (A raczej: wcisnęłam...). Był
tak zgoniony, że pierwszy raz miał pod ogonem, z kim tej nocy śpi...
Rano, kiedy wstaliśmy i zjedliśmy
śniadanie, popatrzył na mnie wyczekująco. Wierzyć mi się nie chciało, że chodzi
o wędkę, ale wzięłam do ręki... i Kocio aż kwiknął i stęknął z zachwytu. Jako
że to była sobota, a jakoś wyjątkowo roboty nie miałam, to bawiliśmy się przez
większość dnia. Nie pytajcie o stan wędki ani mojej ręki. Ważne, że Kocio był
szczęśliwy. Niestety, noc już spędził na parapecie, a ja sama w łóżku... ;)
Kolejne dni mijają podobnie, choć
wędkę dawkuję ostrożniej, bo nie mam sił i czasu, a poza tym piórka są w
opłakanym stanie. A boję się myśleć, co będzie, jak wędka się „skończy”. Kupno
nowej plus koszt dostawy mnie może aż tak nie przeraża, ale na litość, jakie ja
mam mieć tego zapasy...? I kiedy mam żyć? ;) I żeby jeszcze w nocy wynagrodził.
;) Ech, ten mój nałogowiec kochany...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz