środa, 9 kwietnia 2014

Pecunia non olet

Była niedziela, nie miałam planów, za to dużo czasu dla siebie, więc z chęcią przyjęłam zaproszenie siostry na obiad. Zawsze to przyjemnie się spotkać, na spokojnie, a poza tym ona pysznie gotuje (chyba mamy to rodzinnie :D), więc dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wprawdzie rano ciężko mi się wstawało (ach, ten demotywujący do wstania wtulony Kocio!) i jakoś tak na początku mi się nie chciało nigdzie wychodzić, tym bardziej że jednak trzeba było uzbroić się w cierpliwość na drogę. Komunikacja publiczna w Warszawie jest owszem, niezła, ale jednak odległości czasowe między kolejnymi przejazdami są większe niż na co dzień. Samochodem mamy z siostrą do siebie kwadrans, autobusem czystej jazdy jest pięćdziesiąt minut, a jeszcze trzeba na przystanek dotrzeć, autobus przyjeżdża zgodnie z rozkładem albo i nie, a pod sam koniec trasy trzeba się przesiąść – a następny autobus nie zawsze zgrywa się w czasie z tym poprzednim. Niekiedy lepiej przejść piechotą jeden przystanek, co też trochę czasu zajmuje… Nie ukrywam, że nie zawsze się chce. Siostra jednak obiecała mnie odwieźć, a potem zresztą już się rozruszałam i skupiłam na pozytywnych aspektach wizyty. Zresztą, pogoda niezła, ja – młoda, bez bagażu, jedynie z torebeczką, nie ma co narzekać.
I tak stałam na przystanku, czekając na autobus. Wyszłam oczywiście za wcześnie, bo jakoś nie ufam tej linii w kwestii punktualnego przybycia. Trasa jest długa, więc rozumiem, niemniej wolę być chwilę wcześniej. Stoję więc sobie i przyglądam się ludziom, którzy powoli schodzą się na przystanek. Nie było ich wielu. Ot, jakaś pani i małżeństwo z dwójką dzieci. Oni właśnie stopniowo przykuwali moją uwagę. Państwo byli młodzi, tak między trzydzieści a czterdzieści, dzieci – trzy i pięć lat na oko. Pan w garniturze, pani też elegancko odszykowana; pewnie jechali na jakiś uroczysty obiad, bo godzina była taka raczej jeszcze przedimprezowa. A że niedziela i że z dziećmi, to obstawiałam zaledwie obiad. ;) Najpierw zachwycałam się pięknymi, czerwonymi pantoflami pani, na całkiem sporym obcasie. Potem moja uwaga przeniosła się na dzieci, a to ze względu na ich typową dla wieku żywiołowość. A to właziły na ławeczkę, a to próbowały ugryźć szybę, a to się przewróciły, a to pić się chciało… Pani chodziła wte i wewte, żeby podnieść, obetrzeć, zdjąć z ławki, wytłumaczyć, że tego się nie je… Coraz uważniej się przyglądałam i coraz bardziej jej współczułam, że musi to wszystko ogarniać i jednocześnie wciąż „wyglądać”. Tymczasem pan stał nieopodal, co jakiś czas popalając e-papierosa i patrząc, czy autobus nie jedzie. Nie, nie ignorował rodziny. Kiedy dzieci podbiegały za blisko ulicy, to je odciągał, spacerował z nimi – innymi słowy, nie uchylał się od obowiązków. Ale kiedy coś trzeba było przy tych dzieciach zrobić, ona już była na posterunku. Wreszcie autobus przyjechał i wszyscy wsiedliśmy. Jechałam dużo dłużej niż oni, bo rodzinka wysiadła może na piątym, szóstym przystanku? W każdym razie nie był to długi kawałek. Patrzyłam z ciekawości, całkiem bezinteresownej. ;)
Nie znam tych ludzi, być może nigdy ich nie zobaczę. Ale patrząc na nich, pomyślałam sobie, że jednak kobieta nie ma łatwo w życiu. Szkoda mi było tej pani. Jasne, może ona była zadowolona. Może on zostawił wszystko na jej głowie, bo ona tak chciała. Może nawet nie byli małżeństwem, może tylko znajomymi, którzy akurat jechali na tę samą uroczystość. Ale wyobraźmy sobie, że to jednak było małżeństwo z dwójką dzieci, które razem jechało na jakąś imprezkę. Nie wyglądali na bardzo biednych, przeciwnie – dobrze ubrani, zadbani, podobnie dzieci. I teraz docierają na imprezę, która była stosunkowo niedaleko, jak sądzę, ale pani jest najprawdopodobniej już zmęczona. Zanim ten autobus przyjechał, trzeba było te dzieci na przystanek dostarczyć (jedno w spacerówce), potem – upilnować i ogarnąć. Uczciwie zastanowiłam się, w czym mógłby pomóc tatuś. Może faktycznie ona szybciej wytrze te buzie i ręce, może on by niepotrzebnie się plątał. Ale jak patrzyłam na tę elegancką kobietę, która musiała wszystko zrobić i jeszcze wyglądać, a może ją przy tym bolała głowa albo brzuch, to myślę, że facet mógł chociaż taksówkę zamówić. Biorąc pod uwagę odległość, koszt pewnie nie byłby zbyt wysoki, a ileż by tej kobiecie lżej było…
Jasne, wiem, że ona mogła się na to zgodzić, a on nie miał nic do gadania. Nie chodzi mi jednak o tę konkretną sytuację, ale o to, że jednak, mimo całej ekologicznej nagonki, namawiania do jazdy rowerem, korzystania z komunikacji zbiorowej itede, są sytuacje, gdy samochód to podstawa. Równie istotna i równie oczywista, jak trzy posiłki dziennie. Nie fanaberia. Niech kobieta będzie kobietą domową, nawet na uroczystości, ale niech dotrze na nią niezmęczona. Nie po to się szykuje, nie po to stara wyglądać, nie po to wreszcie idzie do ludzi, żeby na dzień dobry epatować zmęczeniem. Dodajmy, w przeciwieństwie do pana męża, który dał jej nazwisko i status kobiety zamężnej oraz dodatkowo – dzieci. I nic więcej nie musi.

Tak, przerysowuję. Nie, nie uważam, że kasa to wszystko. Na argument o oszczędzaniu odpowiem tak. Nie uważam się za dusigrosza, ale do rozrzutności też mi daleko. Mam wypracowaną w sobie gospodarność i umiejętność liczenia pieniędzy. Wiele razy odmawiałam sobie czegoś, bo uważałam to za fanaberię, na którą akurat mnie nie stać. Co innego dla kogoś; o, wtedy miewam gest, czasem większy od możliwości, czasem wykorzystywany przez innych. Ale też ostatnio zaczęłam sobie sprawiać coraz więcej drobnych przyjemności, również za pieniądze... bo po to one są. Wydaje mi się, że poza tym warto czasem pomyśleć nad ułatwieniem sobie życia. Gdybym była na miejscu tej pani, to przypuszczam, że po takim wyjściu z domu, gdy musiałabym zrobić wszystko, a on by tylko się prezentował, to wieczorem bardzo mocno bolałaby mnie głowa. Natomiast zawieziona taksówką – czułabym się z pewnością dużo lepiej. ;) Więc widać chyba, że czasem jakiś wydatek może być niewspółmierny do korzyści. Owszem, bilet autobusowy jest pozornie tańszy (chociaż przy takiej rodzinie… i prorodzinnej ekonomii….), ale energia, cierpliwość, zdrowie, humor, nastrój, samopoczucie – jak w reklamie: bezcenne. Tak jak np. samo robienie imprezy – w domu to nie tylko koszty potraw, ale robocizna plus próba połączenia przez kobietę już podczas przyjęcia trzech ról: kucharki, kelnerki i gospodyni. Dziękuję, postoję. Wolę zaprosić do lokalu i zapłacić po prostu pieniędzmi (jeśli ich nie ma, to i nie ma za co imprezy zrobić), za to później nie mieć stosu naczyń do mycia. Czasem warto ułatwić sobie życie. Naturalnie, nie zawsze nas stać. Ale kiedy tylko jest taka możliwość, to czemu nie? A już szczególnie mogliby o tym myśleć kochający i odpowiedzialni za nas panowie .:)

1 komentarz:

  1. jak tak, to już się przyznam: pomidorów, które były w sosie, nie suszyłam sama na słońcu; były ze słoika :D mam nadzieję, że tym bardziej smakowało :)

    OdpowiedzUsuń