Na długo w moją świadomość zapadła
książka Mary Shelley Frankenstein. Mało osób wie lub pamięta, że
nie jest to pełny tytuł; w całości brzmi bowiem Frankenstein, czyli
współczesny Prometeusz. Przeczytałam tę książkę w wakacje po obronie
dyplomu. Od jesieni miałam zacząć studia doktoranckie i jednocześnie zajęcia ze
studentami. Miałam możliwość przygotować program autorski, a ponieważ jeszcze
nie otrząsnęłam się z fascynacji gotycyzującymi powieściami młodego Zygmunta
Krasińskiego (o których, swoją drogą, też niewiele osób wie), to postanowiłam
przyjrzeć się bliżej właśnie Frankensteinowi.
Pamiętam, że na lekturę wybrałam
pewien letni, słoneczny dzień. Nie tylko dlatego, że nie pracowałam i miałam w
ciągu dnia dużo czasu. Przyznam się: trochę się bałam, bo – myślę że
jak większości – Frankenstein
kojarzył mi się z nakręconymi na jego podstawie horrorami (których zresztą nie
widziałam, ale świadomie: po prostu się bałam). Książki obawiałam się nawet
ciut bardziej, bo czym innym jest bać się monstrum na ekranie, a czym
innym – własnych projekcji. Te drugie są dużo gorsze i znacznie trudniej
je wyrzucić z głowy. Mimo to wzięłam się do lektury, bo po pierwsze,
podejrzewałam, że moje lęki mogą być nieco na wyrost, po drugie, uznałam, że
warto znać tę książkę (jak na szanującą się panią magister filologii polskiej
przystało), a po trzecie wreszcie postanowiłam, że jeśli uznam lekturę za zbyt
dla mnie straszną, to po prostu nie dokończę czytania, a nikt nie musi o tym
wiedzieć.
Więc pewnego letniego i słonecznego
dnia usiadłam na trawie (byłam na wywczasach wiejskich), otworzyłam książkę… i
przepadłam. (Prawie tak, jak niedługo później przy Wywiadzie z wampirem – ale to innym razem). Książka mnie
zaczarowała. Do tego stopnia, że później obłożyłam się ekranizacjami,
artykułami, i oczywiście zamęczałam tym tematem na zajęciach swoich studentów.
Książka wydała mi się niezwykła
przede wszystkim z takiego powodu, że choć napisana na początku dziewiętnastego
wieku, i to jeszcze w wyniku konkursu na opowiadanie o duchach, jest moim
zdaniem niezwykle wręcz aktualna. Bohaterem jest bowiem człowiek, który szuka
remedium na śmierć. I szuka go nie w magii, czarach, religii – lecz w nauce. Człowiek
może osiągnąć wiele, ale wobec śmierci jest bezradny. Mimo upływu lat, mimo
odkryć geograficznych, rozwoju kultury, sztuki i nauki – mimo osiągnięć
własnych i społecznych nieodmiennie każdego z nas czeka danse macabre. I Wiktor Frankenstein, tytułowy bohater książki Mary
Shelley, postanawia wreszcie położyć temu kres.
Na marginesie: warto pamiętać
(przypomnieć sobie lub dopiero się dowiedzieć), że to właśnie naukowiec, nie
jego „dzieło” nazywa się Frankensteinem. To film doprowadził do przesunięcia
nazwy z twórcy na stwora. Ja osobiście starałam się zawsze unikać określenia „potwór”,
gdyż według mnie jest zbyt nacechowane pejoratywnie. Aby więc nie mylić nazw i
pomóc zapamiętać studentom, że to naukowiec był Frankensteinem, a nie wytwór
jego nielegalnej działalności, stwora określiłam cieplejszym mianem, według
mnie równie poprawnym – mianowicie: Junior. Niektórym ze studentów może trudno
było to zaakceptować, ale większości się chyba podobało.
Swoją drogą, nie chodzi o to, że
Junior był fajny i dobry, i dlatego nie chciałam go nazywać potworem. Nie, chociaż
film zrobił z niego koszmarną istotę – tak fizycznie, jak psychicznie. Ja
natomiast starałam się nie mówić o nim źle, gdyż uważałam, że jest to jedna z
ciekawszych postaci romantycznych. Na pewno Junior miał typową ich cechę: nosił
w sobie niewyobrażalną samotność, wynikającą z odrzucenia go przez jego
stwórcę, świat, a także z powodu, iż świadom był własnej odmienności. Ten powód
osamotnienia nie zmienia się przez wieki. I nawet nie trzeba być do tego
pozszywanym z ludzkich szczątków monstrum…
Kolejną ważną – może nawet ważniejszą,
a na pewno trudniejszą do oceny moralnej – kwestią poruszoną w książce jest
sprawa wkroczenia człowieka w kompetencje boskie. Wiktor Frankenstein tworzy
bowiem Juniora nie po to, by mieć potomstwo. W tym celu mógł wykorzystać dużo
łatwiejszy i – jak twierdzą niektórzy: przyjemniejszy sposób, a partnerkę na
pewno by znalazł. Nie, nie chodziło o przedłużenie gatunku. Chodziło o
zapanowanie nad śmiercią. Czyli nie stworzenie nowego człowieka, a
podtrzymanie, przedłużenie życia człowieka już żyjącego. Według mnie wiąże się z
tym mimo wszystko kolejny problem – odpowiedzialności za powołane do życia
istnienie (a więc świadome rodzicielstwo), ale jednak wymieniony w podtytule „współczesny
Prometeusz” – tytan zbuntowany przeciw bogom Olimpu – sugeruje, że to jest
istota książki. I jak by nie patrzeć, to chyba do dzisiaj jest to rzecz wciąż
bardzo kontrowersyjna.
Nauka rozwija się w niesamowitym
tempie. Z pewnością o wielu odkryciach, ba! o prowadzonych badaniach nie wiemy.
Wiadomo jednak, że wciąż trwają prace nad klonowaniem, a niedawno zatrzymała
moją uwagę podana w jednych z newsów telewizyjnych informacja o… czaszce
wydrukowanej na drukarce 3D. Wszczepionej żywej pacjentce. Szczerze mówiąc, na
początku nie uwierzyłam. Z drugiej jednak strony, w porównaniu z przeszczepami
organów, jakie wciąż są wykonywane, taki „wydruk” jest pewnie czymś błahym. Mimo
to ogarnia mnie czasem przerażenie. Czy człowiek nie popełnia błędu, czy nie
posuwa się za daleko w swoich badaniach? Czy nie powinna istnieć jakaś granica,
której naukowcy nie powinni przekraczać? Tak, wiem, że celem jest poprawa życia
ludzkiego, podniesienie jego jakości, przedłużenie procesu starzenia. Może nie
uda się zapanować nad śmiercią, ale chociaż odsunąć jej moment? Na pewno nikt
nie powie, że ta idea jest zła. Pytanie, czy przyniesie to dobre skutki.
Pytanie, czy nie obróci się przeciwko nam. Pytanie, czy nie stworzymy jak
Wiktor czegoś, nad czym nie będziemy w stanie zapanować.
Nie odpowiem, bo nie znam
odpowiedzi. Po prostu się zastanawiam. I nie wiem, czy żałuję, że pewnie nigdy
nie poznam odpowiedzi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz