wtorek, 8 kwietnia 2014

Ponadczasowa lektura

Na długo w moją świadomość zapadła książka Mary Shelley Frankenstein. Mało osób wie lub pamięta, że nie jest to pełny tytuł; w całości brzmi bowiem Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz. Przeczytałam tę książkę w wakacje po obronie dyplomu. Od jesieni miałam zacząć studia doktoranckie i jednocześnie zajęcia ze studentami. Miałam możliwość przygotować program autorski, a ponieważ jeszcze nie otrząsnęłam się z fascynacji gotycyzującymi powieściami młodego Zygmunta Krasińskiego (o których, swoją drogą, też niewiele osób wie), to postanowiłam przyjrzeć się bliżej właśnie Frankensteinowi.
Pamiętam, że na lekturę wybrałam pewien letni, słoneczny dzień. Nie tylko dlatego, że nie pracowałam i miałam w ciągu dnia dużo czasu. Przyznam się: trochę się bałam, bo – myślę że jak większości – Frankenstein kojarzył mi się z nakręconymi na jego podstawie horrorami (których zresztą nie widziałam, ale świadomie: po prostu się bałam). Książki obawiałam się nawet ciut bardziej, bo czym innym jest bać się monstrum na ekranie, a czym innym – własnych projekcji. Te drugie są dużo gorsze i znacznie trudniej je wyrzucić z głowy. Mimo to wzięłam się do lektury, bo po pierwsze, podejrzewałam, że moje lęki mogą być nieco na wyrost, po drugie, uznałam, że warto znać tę książkę (jak na szanującą się panią magister filologii polskiej przystało), a po trzecie wreszcie postanowiłam, że jeśli uznam lekturę za zbyt dla mnie straszną, to po prostu nie dokończę czytania, a nikt nie musi o tym wiedzieć.
Więc pewnego letniego i słonecznego dnia usiadłam na trawie (byłam na wywczasach wiejskich), otworzyłam książkę… i przepadłam. (Prawie tak, jak niedługo później przy Wywiadzie z wampirem – ale to innym razem). Książka mnie zaczarowała. Do tego stopnia, że później obłożyłam się ekranizacjami, artykułami, i oczywiście zamęczałam tym tematem na zajęciach swoich studentów.
Książka wydała mi się niezwykła przede wszystkim z takiego powodu, że choć napisana na początku dziewiętnastego wieku, i to jeszcze w wyniku konkursu na opowiadanie o duchach, jest moim zdaniem niezwykle wręcz aktualna. Bohaterem jest bowiem człowiek, który szuka remedium na śmierć. I szuka go nie w magii, czarach, religii – lecz w nauce. Człowiek może osiągnąć wiele, ale wobec śmierci jest bezradny. Mimo upływu lat, mimo odkryć geograficznych, rozwoju kultury, sztuki i nauki – mimo osiągnięć własnych i społecznych nieodmiennie każdego z nas czeka danse macabre. I Wiktor Frankenstein, tytułowy bohater książki Mary Shelley, postanawia wreszcie położyć temu kres.
Na marginesie: warto pamiętać (przypomnieć sobie lub dopiero się dowiedzieć), że to właśnie naukowiec, nie jego „dzieło” nazywa się Frankensteinem. To film doprowadził do przesunięcia nazwy z twórcy na stwora. Ja osobiście starałam się zawsze unikać określenia „potwór”, gdyż według mnie jest zbyt nacechowane pejoratywnie. Aby więc nie mylić nazw i pomóc zapamiętać studentom, że to naukowiec był Frankensteinem, a nie wytwór jego nielegalnej działalności, stwora określiłam cieplejszym mianem, według mnie równie poprawnym – mianowicie: Junior. Niektórym ze studentów może trudno było to zaakceptować, ale większości się chyba podobało.
Swoją drogą, nie chodzi o to, że Junior był fajny i dobry, i dlatego nie chciałam go nazywać potworem. Nie, chociaż film zrobił z niego koszmarną istotę – tak fizycznie, jak psychicznie. Ja natomiast starałam się nie mówić o nim źle, gdyż uważałam, że jest to jedna z ciekawszych postaci romantycznych. Na pewno Junior miał typową ich cechę: nosił w sobie niewyobrażalną samotność, wynikającą z odrzucenia go przez jego stwórcę, świat, a także z powodu, iż świadom był własnej odmienności. Ten powód osamotnienia nie zmienia się przez wieki. I nawet nie trzeba być do tego pozszywanym z ludzkich szczątków monstrum…
Kolejną ważną – może nawet ważniejszą, a na pewno trudniejszą do oceny moralnej – kwestią poruszoną w książce jest sprawa wkroczenia człowieka w kompetencje boskie. Wiktor Frankenstein tworzy bowiem Juniora nie po to, by mieć potomstwo. W tym celu mógł wykorzystać dużo łatwiejszy i – jak twierdzą niektórzy: przyjemniejszy sposób, a partnerkę na pewno by znalazł. Nie, nie chodziło o przedłużenie gatunku. Chodziło o zapanowanie nad śmiercią. Czyli nie stworzenie nowego człowieka, a podtrzymanie, przedłużenie życia człowieka już żyjącego. Według mnie wiąże się z tym mimo wszystko kolejny problem – odpowiedzialności za powołane do życia istnienie (a więc świadome rodzicielstwo), ale jednak wymieniony w podtytule „współczesny Prometeusz” – tytan zbuntowany przeciw bogom Olimpu – sugeruje, że to jest istota książki. I jak by nie patrzeć, to chyba do dzisiaj jest to rzecz wciąż bardzo kontrowersyjna.
Nauka rozwija się w niesamowitym tempie. Z pewnością o wielu odkryciach, ba! o prowadzonych badaniach nie wiemy. Wiadomo jednak, że wciąż trwają prace nad klonowaniem, a niedawno zatrzymała moją uwagę podana w jednych z newsów telewizyjnych informacja o… czaszce wydrukowanej na drukarce 3D. Wszczepionej żywej pacjentce. Szczerze mówiąc, na początku nie uwierzyłam. Z drugiej jednak strony, w porównaniu z przeszczepami organów, jakie wciąż są wykonywane, taki „wydruk” jest pewnie czymś błahym. Mimo to ogarnia mnie czasem przerażenie. Czy człowiek nie popełnia błędu, czy nie posuwa się za daleko w swoich badaniach? Czy nie powinna istnieć jakaś granica, której naukowcy nie powinni przekraczać? Tak, wiem, że celem jest poprawa życia ludzkiego, podniesienie jego jakości, przedłużenie procesu starzenia. Może nie uda się zapanować nad śmiercią, ale chociaż odsunąć jej moment? Na pewno nikt nie powie, że ta idea jest zła. Pytanie, czy przyniesie to dobre skutki. Pytanie, czy nie obróci się przeciwko nam. Pytanie, czy nie stworzymy jak Wiktor czegoś, nad czym nie będziemy w stanie zapanować.
Nie odpowiem, bo nie znam odpowiedzi. Po prostu się zastanawiam. I nie wiem, czy żałuję, że pewnie nigdy nie poznam odpowiedzi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz