Tak naprawdę to jestem – bo nie mam
wyjścia. Rok temu sprzedałam samochód. Nie miałam kasy na przeglądy, OC,
benzynę i miejsce parkingowe. A z kolei poruszam się praktycznie w granicach
miasta, więc zdecydowałam się na sprzedaż. Kupiec znalazł się szybko i w
związku z tym zasiliłam szeregi posiadaczy karty miejskiej. Przypomniało mi się
to z dwóch powodów: po pierwsze, dostałam niedawno sms-a ze stacji kontroli
pojazdów, że mija termin badania technicznego (a ostatnie było wykonane w dniu
sprzedaży), po drugie zaś: mam w związku z tym wątpliwość przyjemność jeżdżenia
autobusami.
Co ma do tego ekologia? Otóż podobno
coraz więcej osób ma samochody, drogi więc są bardziej zatłoczone, a atmosfera
– zanieczyszczona spalinami. A samochodów na drodze przybywa nie dlatego, że
nas, ludzi, jest więcej. Nie, po prostu coraz częściej w jednym gospodarstwie
domowym jest więcej niż jeden samochód. W związku z tym więcej na drogach
pojazdów z jedną osobą w środku. Jeden samochód – jeden człowiek. Jakież to
nieekologiczne! Przy tym w ten sposób ludzie wcale nie zyskują na czasie, bo
większa ilość pojazdów na drodze równa się dłuższemu czasowi przejazdu.
Dodatkowo nie powala jakość dróg, a ilość remontów w Warszawie i wiążących się
z tym objazdów też nie ułatwia życia kierowcom. Mimo to wciąż wyjeżdża ich z
domów coraz więcej. Dlaczego? Czemu ludzie nie doceniają tego dobra, jakim jest komunikacja miejska i
mimo wszystko wolą tłoczyć się na drogach i ponosić koszty benzyny oraz
(nierzadko wcale nie dużo mniejsze) parkowania?
O komunikacji miejskiej krąży dużo
niepochlebnych opinii. Niestety, w większości nie można nazwać ich
nieprawdziwymi. (Wyjątkiem jest metro, dlatego sądzę, że większość
mieszkających w stolicy zaciska zęby i przeczekuje niedogodności, jakich
niemało w związku z budową drugiej linii). Mam sporo tolerancji i dużo czasu,
ale niekiedy nawet moja cierpliwość jest mocno wystawiona na próbę podczas
podróżowaniu autobusami i tramwajami? Co więc mi się tak bardzo nie podoba?
Zacznę od niewiarygodności rozkładów
jazdy. Po coś one są przecież, nie tylko chyba, by spełnić wymogi formalne.
Tymczasem jednak sporo linii jeździ – rzekłabym – spontanicznie. Rozumiem, gdy
zdarza się to w godzinach szczytu, gdzieś pośrodku trasy lub pod jej koniec.
Ale jeśli zaczyna być to normą, że autobus nie jest w stanie przyjechać na
czas, to może warto by było zweryfikować rozkład jazdy i dopasować go do
realiów?
Częstotliwość niektórych kursów też
pozostawia nieco do życzenia. Ustalmy, że to jest miasto, duże, ba, nawet
stołeczne – więc argument, że pod Warszawą niektóre linie jeżdżą dwa razy na
godzinę, nie przekonuje mnie w żaden sposób. Może odległości między
przystankami są mniejsze w mieście, naturalnie wierzę też, że ruch to zdrowie,
ale jeśli jest linia autobusowa, to chcę i mam prawo z niej korzystać, nawet
gdyby chodziło tylko o jeden przystanek. Bo czasem bolą mnie nogi, czasem mam
ciężką torbę, a czasem zwyczajnie mam taki kaprys. Natomiast gdy linia jeździ
zaledwie dwa razy na godzinę, a jej trasa jest niepowtarzalna – to dla mnie i
tak jak gdyby tego autobusu nie było. I pewnie przy najbliższych zmianach
wyleci ona z rozkładu w ramach oszczędności, uzasadnienie – niepotrzebna, na co
wskazuje małe użytkowanie. Tja.
Za to linie potrzebne, które kursują
powiedzmy minimum co kwadrans, oblegane zwłaszcza przez pokolenie emerytów i
rencistów, mających dobry dojazd na niezbędne ich życiu bazary i przychodnie –
wyposażone są w autobusy najmniejsze i najbardziej niewygodne. Liczne barierki,
podwyższenia, jakieś zakrętasy, nietypowy układ miejsc siedzących – to wszystko
sprawia, że ludzie obawiają się wejść głębiej (bo nie zdążą wysiąść – i mówię
to serio), więc stoją przy drzwiach. Efekt jest taki, że na następnym
przystanku ledwo można się wcisnąć, za to troszkę głębiej jest masa wolnego
powietrza.
Celowo nie napisałam: świeżego. Bo
to rzadkość. Nawet w klimatyzowanych autobusach, które też nie zawsze odpalają
klimę (tak, wiem dlaczego. Oszczędność). Wystarczy jednak, że ludzie
oszczędzają na myciu i już robi się nieprzyjemny zaduch. Im cieplej na
zewnątrz, tym zaduch jest gorszy. Systematycznie trafia się też mocno nieświeży
osobnik, czyli klasyczny bezdomny, z którym nie wiadomo, co zrobić, więc się go
nie rusza… Za to on porusza wszystkie wnętrzności.
Na koniec bonus: za te wszystkie
luksusy się płaci. I to wcale niemało. Mimo to komunikacja miejska wciąż
traktuje swoich pasażerów jako zło konieczne. Więc nie dziwne, że kto może,
ucieka do swoich aut. Koszty przestają być straszne, gdy pomyśli się o
wartościach dodanych. A jeśli kogoś nie stać, to cóż… zawsze może chodzić na
piechotę. Podobno zdrowiej. Na pewno natomiast – taniej. I nie cierpi się przez złośliwości MPK, czego sobie i Państwu życzę:
.
Miłego dnia! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz