środa, 30 kwietnia 2014

Dlaczego nie chcę być ekologiczna

Tak naprawdę to jestem – bo nie mam wyjścia. Rok temu sprzedałam samochód. Nie miałam kasy na przeglądy, OC, benzynę i miejsce parkingowe. A z kolei poruszam się praktycznie w granicach miasta, więc zdecydowałam się na sprzedaż. Kupiec znalazł się szybko i w związku z tym zasiliłam szeregi posiadaczy karty miejskiej. Przypomniało mi się to z dwóch powodów: po pierwsze, dostałam niedawno sms-a ze stacji kontroli pojazdów, że mija termin badania technicznego (a ostatnie było wykonane w dniu sprzedaży), po drugie zaś: mam w związku z tym wątpliwość przyjemność jeżdżenia autobusami.
Co ma do tego ekologia? Otóż podobno coraz więcej osób ma samochody, drogi więc są bardziej zatłoczone, a atmosfera – zanieczyszczona spalinami. A samochodów na drodze przybywa nie dlatego, że nas, ludzi, jest więcej. Nie, po prostu coraz częściej w jednym gospodarstwie domowym jest więcej niż jeden samochód. W związku z tym więcej na drogach pojazdów z jedną osobą w środku. Jeden samochód – jeden człowiek. Jakież to nieekologiczne! Przy tym w ten sposób ludzie wcale nie zyskują na czasie, bo większa ilość pojazdów na drodze równa się dłuższemu czasowi przejazdu. Dodatkowo nie powala jakość dróg, a ilość remontów w Warszawie i wiążących się z tym objazdów też nie ułatwia życia kierowcom. Mimo to wciąż wyjeżdża ich z domów coraz więcej. Dlaczego? Czemu ludzie nie doceniają tego dobra, jakim jest komunikacja miejska i mimo wszystko wolą tłoczyć się na drogach i ponosić koszty benzyny oraz (nierzadko wcale nie dużo mniejsze) parkowania?
O komunikacji miejskiej krąży dużo niepochlebnych opinii. Niestety, w większości nie można nazwać ich nieprawdziwymi. (Wyjątkiem jest metro, dlatego sądzę, że większość mieszkających w stolicy zaciska zęby i przeczekuje niedogodności, jakich niemało w związku z budową drugiej linii). Mam sporo tolerancji i dużo czasu, ale niekiedy nawet moja cierpliwość jest mocno wystawiona na próbę podczas podróżowaniu autobusami i tramwajami? Co więc mi się tak bardzo nie podoba?
Zacznę od niewiarygodności rozkładów jazdy. Po coś one są przecież, nie tylko chyba, by spełnić wymogi formalne. Tymczasem jednak sporo linii jeździ – rzekłabym – spontanicznie. Rozumiem, gdy zdarza się to w godzinach szczytu, gdzieś pośrodku trasy lub pod jej koniec. Ale jeśli zaczyna być to normą, że autobus nie jest w stanie przyjechać na czas, to może warto by było zweryfikować rozkład jazdy i dopasować go do realiów?
Częstotliwość niektórych kursów też pozostawia nieco do życzenia. Ustalmy, że to jest miasto, duże, ba, nawet stołeczne – więc argument, że pod Warszawą niektóre linie jeżdżą dwa razy na godzinę, nie przekonuje mnie w żaden sposób. Może odległości między przystankami są mniejsze w mieście, naturalnie wierzę też, że ruch to zdrowie, ale jeśli jest linia autobusowa, to chcę i mam prawo z niej korzystać, nawet gdyby chodziło tylko o jeden przystanek. Bo czasem bolą mnie nogi, czasem mam ciężką torbę, a czasem zwyczajnie mam taki kaprys. Natomiast gdy linia jeździ zaledwie dwa razy na godzinę, a jej trasa jest niepowtarzalna – to dla mnie i tak jak gdyby tego autobusu nie było. I pewnie przy najbliższych zmianach wyleci ona z rozkładu w ramach oszczędności, uzasadnienie – niepotrzebna, na co wskazuje małe użytkowanie. Tja.
Za to linie potrzebne, które kursują powiedzmy minimum co kwadrans, oblegane zwłaszcza przez pokolenie emerytów i rencistów, mających dobry dojazd na niezbędne ich życiu bazary i przychodnie – wyposażone są w autobusy najmniejsze i najbardziej niewygodne. Liczne barierki, podwyższenia, jakieś zakrętasy, nietypowy układ miejsc siedzących – to wszystko sprawia, że ludzie obawiają się wejść głębiej (bo nie zdążą wysiąść – i mówię to serio), więc stoją przy drzwiach. Efekt jest taki, że na następnym przystanku ledwo można się wcisnąć, za to troszkę głębiej jest masa wolnego powietrza.
Celowo nie napisałam: świeżego. Bo to rzadkość. Nawet w klimatyzowanych autobusach, które też nie zawsze odpalają klimę (tak, wiem dlaczego. Oszczędność). Wystarczy jednak, że ludzie oszczędzają na myciu i już robi się nieprzyjemny zaduch. Im cieplej na zewnątrz, tym zaduch jest gorszy. Systematycznie trafia się też mocno nieświeży osobnik, czyli klasyczny bezdomny, z którym nie wiadomo, co zrobić, więc się go nie rusza… Za to on porusza wszystkie wnętrzności.

Na koniec bonus: za te wszystkie luksusy się płaci. I to wcale niemało. Mimo to komunikacja miejska wciąż traktuje swoich pasażerów jako zło konieczne. Więc nie dziwne, że kto może, ucieka do swoich aut. Koszty przestają być straszne, gdy pomyśli się o wartościach dodanych. A jeśli kogoś nie stać, to cóż… zawsze może chodzić na piechotę. Podobno zdrowiej. Na pewno natomiast – taniej. I nie cierpi się przez złośliwości MPK, czego sobie i Państwu życzę:


.
Miłego dnia! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz