Ostatnio dopadł mnie syndrom
niemożności dokończenia pracy zleconej, zwany dalej leniem, więc wyszukiwałam
sobie multum zajęć w domu i poza nim, byle tylko uciec od obowiązku. Właściwie nie
wiem, czemu tak mi się nie chciało. Lubię swoją pracę, nie mam jej w nadmiarze,
dotychczas nie narzekałam na najnudniejszy nawet tekst. Zazwyczaj po otrzymaniu
materiałów z radością zabierałam się do korekty. Wszystko inne odkładałam na
później, najchętniej pracowałabym od rozpoczęcia do zakończenia – jedynie z
koniecznymi przerwami. Odwoływałam nawet nieliczne spotkania, z bólem serca
szłam na te najkonieczniejsze. Gdyby nie zwierzę w domu, pewnie zapominałabym o
zakupach. Po prostu twórczy zapał.
Tymczasem ostatnio było inaczej. Po otrzymaniu
plików nawet nie przerzuciłam ich do roboczego folderu, bo uznałam, że muszę
skończyć rozmowę przez telefon. Następnie, gdy już wreszcie je zgrałam,
uznałam, że jak na jeden dzień dość się tą sprawą zajęłam. Dwa kolejne dni
upłynęły mi na dużych porządkach. Nagle doszłam bowiem do wniosku, że wreszcie
trzeba przejrzeć szafki w kuchni, tak gruntownie, oraz posegregować ubrania –
porami roku, okazjami, no i rozmiarami. ;) Absolutnie nie mogło to poczekać. Później
jeszcze uczciwie czekałam na przesyłkę z krzesłem do pracy przy biurku, choć od
dobrych kilku lat pracuję z lapkiem na łóżku – nagle parę dni zaczęło mi robić
różnicę. Wreszcie po tygodniu i sprawdzeniu kalendarza (kiedy mija termin
umowy) złapałam się za głowę – i otworzyłam pliki. Nie były to najłatwiejsze
teksty, ale cała praca zabrała mi mniej czasu niż zabieranie się do niej…
Zastanowiło mnie to. Przecież lubię
swoją pracę, ale fakt, że przed zabraniem się do niej szukałam tysiąca wymówek
do jej przynajmniej odwleczenia, dał mi do myślenia. Przypomniałam sobie inne
sytuacje, gdy widziałam podobne zachowania – u siebie czy innych. Fakt, ja z
reguły uciekałam przed pomaganiem w kuchni. „Nie chciało mi się”. Kiedy mama
wołała, żeby jej pomóc, najczęściej przypominałam sobie, że akurat mam mnóstwo
zadane. Czasem z kolei koleżanka wyciągała mnie do kina albo na dyskotekę. Też mi
się nie chciało. A to późno było, a to mnie głowa bolała, tak się różnościami
tłumaczyłam, ale wiedziałam, że tak naprawdę mi się nie chce.
Dużo pań narzeka na swoich mężów, że
nie pomagają im w sprzątaniu. Zaraz święta, więc temat pewnie na czasie. Zgadzałam
się zawsze z tymi uwagami, sądząc, że większość facetów jest po prostu
wygodnicka. Podobnie nie mogłam pojąć, że tak wiele czasu zajmuje im
zrealizowanie obietnicy wbicia gwoździka. No przecież wstaliby, przyłożyli
gwoździk, walnęli młotem i po sprawie.
A jednak to chyba nie takie proste. Może
nie istnieje w ogóle coś takiego jak lenistwo? Może tak naprawdę nasza niechęć
do zrobienia czegoś, tłumaczona przez innych tą mało sympatyczną cechą, to
naprawdę zasłona dymna, ukrywająca nasz strach? Odkładamy zrobienie czegoś na
później, bo obawiamy się konsekwencji? Na przykład, że asystując w kuchni,
zbijemy znowu kolejne szklanki, co nie spotka się z aprobatą otoczenia? Albo że
zrobiona praca nie spełni oczekiwać przełożonych? Lub że wbicie gwoździka
pociągnie za sobą konieczność wbicia stu kolejnych, co uniemożliwi spokojne
siedzenie przed telewizorem? ;)
Oczywiście, że troszkę się naśmiewam
z tych przykładów. Niemniej sedno sprawy traktuję poważnie. Nie zawsze sami
nawet wiemy, jaki powód kryje się za naszym „niechcemisie”. A może to prostu „usposobienie
domowe i nieśpieszne”? Czyli nic złego, po prostu cecha osobnicza. Do zaakceptowania.
Ewentualnie – uszanowania przez osoby z odmiennym temperamentem.
Żeby nie było: uważam, że panowie
powinni swoim paniom w porządkach CO NAJMNIEJ pomagać. A nie, jak mój Kocio,
uważnie asystować i potem odsypiać zmęczenie. Panowie, stać was na więcej! :)
Ja to nazywam dysfunkcją systemu motywacji.
OdpowiedzUsuńO proszę! Ktoś ma jeszcze inne określenia? ;)
Usuń