niedziela, 13 kwietnia 2014

Syndrom niemożności, zwany dalej leniem

Ostatnio dopadł mnie syndrom niemożności dokończenia pracy zleconej, zwany dalej leniem, więc wyszukiwałam sobie multum zajęć w domu i poza nim, byle tylko uciec od obowiązku. Właściwie nie wiem, czemu tak mi się nie chciało. Lubię swoją pracę, nie mam jej w nadmiarze, dotychczas nie narzekałam na najnudniejszy nawet tekst. Zazwyczaj po otrzymaniu materiałów z radością zabierałam się do korekty. Wszystko inne odkładałam na później, najchętniej pracowałabym od rozpoczęcia do zakończenia – jedynie z koniecznymi przerwami. Odwoływałam nawet nieliczne spotkania, z bólem serca szłam na te najkonieczniejsze. Gdyby nie zwierzę w domu, pewnie zapominałabym o zakupach. Po prostu twórczy zapał.
Tymczasem ostatnio było inaczej. Po otrzymaniu plików nawet nie przerzuciłam ich do roboczego folderu, bo uznałam, że muszę skończyć rozmowę przez telefon. Następnie, gdy już wreszcie je zgrałam, uznałam, że jak na jeden dzień dość się tą sprawą zajęłam. Dwa kolejne dni upłynęły mi na dużych porządkach. Nagle doszłam bowiem do wniosku, że wreszcie trzeba przejrzeć szafki w kuchni, tak gruntownie, oraz posegregować ubrania – porami roku, okazjami, no i rozmiarami. ;) Absolutnie nie mogło to poczekać. Później jeszcze uczciwie czekałam na przesyłkę z krzesłem do pracy przy biurku, choć od dobrych kilku lat pracuję z lapkiem na łóżku – nagle parę dni zaczęło mi robić różnicę. Wreszcie po tygodniu i sprawdzeniu kalendarza (kiedy mija termin umowy) złapałam się za głowę – i otworzyłam pliki. Nie były to najłatwiejsze teksty, ale cała praca zabrała mi mniej czasu niż zabieranie się do niej…
Zastanowiło mnie to. Przecież lubię swoją pracę, ale fakt, że przed zabraniem się do niej szukałam tysiąca wymówek do jej przynajmniej odwleczenia, dał mi do myślenia. Przypomniałam sobie inne sytuacje, gdy widziałam podobne zachowania – u siebie czy innych. Fakt, ja z reguły uciekałam przed pomaganiem w kuchni. „Nie chciało mi się”. Kiedy mama wołała, żeby jej pomóc, najczęściej przypominałam sobie, że akurat mam mnóstwo zadane. Czasem z kolei koleżanka wyciągała mnie do kina albo na dyskotekę. Też mi się nie chciało. A to późno było, a to mnie głowa bolała, tak się różnościami tłumaczyłam, ale wiedziałam, że tak naprawdę mi się nie chce.
Dużo pań narzeka na swoich mężów, że nie pomagają im w sprzątaniu. Zaraz święta, więc temat pewnie na czasie. Zgadzałam się zawsze z tymi uwagami, sądząc, że większość facetów jest po prostu wygodnicka. Podobnie nie mogłam pojąć, że tak wiele czasu zajmuje im zrealizowanie obietnicy wbicia gwoździka. No przecież wstaliby, przyłożyli gwoździk, walnęli młotem i po sprawie.
A jednak to chyba nie takie proste. Może nie istnieje w ogóle coś takiego jak lenistwo? Może tak naprawdę nasza niechęć do zrobienia czegoś, tłumaczona przez innych tą mało sympatyczną cechą, to naprawdę zasłona dymna, ukrywająca nasz strach? Odkładamy zrobienie czegoś na później, bo obawiamy się konsekwencji? Na przykład, że asystując w kuchni, zbijemy znowu kolejne szklanki, co nie spotka się z aprobatą otoczenia? Albo że zrobiona praca nie spełni oczekiwać przełożonych? Lub że wbicie gwoździka pociągnie za sobą konieczność wbicia stu kolejnych, co uniemożliwi spokojne siedzenie przed telewizorem? ;)
Oczywiście, że troszkę się naśmiewam z tych przykładów. Niemniej sedno sprawy traktuję poważnie. Nie zawsze sami nawet wiemy, jaki powód kryje się za naszym „niechcemisie”. A może to prostu „usposobienie domowe i nieśpieszne”? Czyli nic złego, po prostu cecha osobnicza. Do zaakceptowania. Ewentualnie – uszanowania przez osoby z odmiennym temperamentem.

Żeby nie było: uważam, że panowie powinni swoim paniom w porządkach CO NAJMNIEJ pomagać. A nie, jak mój Kocio, uważnie asystować i potem odsypiać zmęczenie. Panowie, stać was na więcej! :)

2 komentarze: