Zmarła Katarzyna Markiewicz,
uczestniczka telewizyjnego „The Voice of Poland”. Chorowała na raka. „Przegrała
walkę z rakiem” – tak brzmiała najczęściej powtarzana informacja. Ta kwestia przegranej (już nie pamiętam, jak to było uzasadnione) jest poruszona i postawiona pod znakiem zapytania również w książce chorej na raka Magdy Prokopowicz. Zachęcam do
lektury, jeśli nie książki, to bloga, który z pewnością jest jeszcze w sieci
(książka jest wzbogacona o wywiady, jakich udzielała Alinie Mrowińskiej założycielka Fundacji
Rak’n’Roll podczas kręcenia filmu o niej – Magda, miłość i rak. Też jest w
sieci, na stronie Telewizji Polskiej). Wracając do Katarzyny Markiewicz. W
komentarzu do materiału na jej temat padły m.in. słowa, że kobieta marzyła o
tym, by zaśpiewać w telewizji, ale nie miała odwagi. Dopiero choroba pozwoliła
jej przełamać wstyd, lęk, nieśmiałość.
No właśnie. Czyli trzeba aż dramatu,
wyroku, przepaści przed oczami – jednym słowem: skrajnej sytuacji, żebyśmy
przestali się bać? I to czego? Że ktoś będzie się z nas śmiał? Jasne, że to
średnio fajne, że nikt tego nie lubi. Wolimy być podziwiani, wzbudzać zazdrość.
Ja też pewnie nie zaśpiewałabym w barze karaoke (w każdym razie na trzeźwo ;p),
ale też mam brutalną wręcz świadomość swoich (nie)umiejętności wokalnych. I serio nie czuję takiej potrzeby. Z
kolei ogromna nieśmiałość, z jaką kiedyś walczyłam (tak, byłam nieśmiała.
Bardzo, bardzo długo), przegrała z ogromną chęcią bycia nauczycielką. Tak
bardzo tego chciałam, że po pierwszych potknięciach (moje pierwsze „dzień
dobry” do klasy, podczas praktyk dydaktycznych, usłyszałam tylko ja) wchodziłam
do sali pewnie, jak do siebie. Ta moja nieśmiałość spowodowana była w dużej
mierze tym, że miałam problem z zapamiętywaniem twarzy. I wstydziłam się do
tego przyznać, w związku z tym bałam się spotkań z ludźmi, bo nigdy do końca
nie wiedziałam, czy już ich znam czy jeszcze nie. Teraz przestałam się tym
przejmować. Nie zrealizowałam wprawdzie jeszcze jednego marzenia – nie poszłam
na żadne warsztaty teatralne, co bardzo chciałabym zrobić – ale wciąż wydaje mi
się, że mam na to czas, a chwilowo są pilniejsze sprawy.
Marzenia to jedno. Możemy na nich
poprzestać, najwyżej kiedyś będziemy żałować. To absolutnie nasz sprawa. Często jednak jest tak, że
dopiero trudna sytuacja zmusza nas do okazania głębszych, cieplejszych uczuć
komuś, kto jest dla nas ważny. Ale nie. Wstydzimy się, że nas wyśmieje. Boimy
się, że odrzuci albo będzie miał nad nami władzę. Odkładamy na „potem”. Czasem
wykazujemy się mądrością i korzystamy z „okazji” – urodzin, imienin, walentynek
czy innych świąt. Dobrze, że takie dni są. Wtedy bywa łatwiej. Źle, że takie
dni są. Bo mamy uczucie, że kartką załatwiliśmy wszystko i spłycamy prawdziwe
emocje, zastępując je tandetnymi gadżetami. Najważniejsze jednak, żeby przestać
się bać i wstydzić, a zacząć po prostu żyć, dopóki mamy na to czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz