sobota, 1 marca 2014

Amazing! (3/3)

Po filmie „Ona”, o którym nie mogę przestać myśleć, lawiną potoczyły się wspomnienia o innych, które zapadły mi w pamięć głęboko. Na pewno ogromnego wzruszenia dostarczył mi musical „Mamma mia!”, ale bardziej z powodu sytuacji życiowej, w jakiej wtedy byłam, niż sam z siebie. Kupiłam później dvd, ale nie obejrzałam ani razu… jeszcze. Obejrzę kiedyś. Na pewno. Głównie po to, żeby go odczarować.

Innym takim filmem było „Przeczucie – z Sandrą Bullock. To moja ulubiona aktorka. Z tym filmem wiążą się dwojakie wspomnienia: emocji wywołanych samym filmem, ale głównie – okoliczności towarzyszących. „Przeczucie” na ekranach pojawiło się w 2007 roku. Wspominam ten rok jako jeden z bardzo trudnych (jeśli nie najtrudniejszych) w moim życiu. Bardzo dużo wtedy się zadziało, ale na szczęście – co okazało się później – niektóre rzeczy wyszły mi na dobre, a i poznałam wielu różnych ludzi. Niektórzy z nich do dzisiaj są obecni w moim życiu, jak Kasia czy Paweł. Niestety, poznawałam też innych. Teraz te wspomnienia mnie bawią, ale wtedy złościły. Może gdyby przeczucie z filmu udzieliło mi się choć trochę, byłoby mi łatwiej. A może nie? W końcu fabuła pokazała, że nie da się uniknąć przeznaczenia.
To film sprzed dobrych kilku lat, więc chyba już mogę odwoływać się do fabuły. Film opowiada historię pewnej kobiety – Lyndy (Sandra Bullock), której mąż ginie w wypadku samochodowym. Następnego dnia rano jednak Lynda budzi się obok swojego małżonka, żywego i zdrowego… Kobieta w końcu orientuje się, że do wypadku jeszcze nie doszło, że to była jedynie wizja. Szereg kolejnych wydarzeń wskazuje jednak, że może ona się spełnić. Lynda próbuje znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla tego zjawiska, ale kolejne osoby, którym się zwierza, niewiele mogą jej pomóc. Kiedy nadchodzi wreszcie krytyczny dzień, Lynda wreszcie pojmuje, w jaki sposób ma dojść do katastrofy i próbuje jej zapobiec…
W moich wspomnieniach „Przeczucie” jest jednym z filmów określanych od przedwczoraj – amazing! (Sama nie wiem, czemu tak ulubiłam sobie to słowo). ;) Trafiłam na niego przypadkiem, ale na film z Sandrą Bullock idę w ciemno. Oglądałam go na wstrzymanym oddechu, wyszłam zapłakana – właściwie nie wiem, czemu – i po prostu trzęsłam się z emocji przez połowę drogi do domu. Nie było mi dane jednak skupić się na tych wrażeniach, bo mój towarzysz na to nie pozwolił. Tak, wiem, co można pomyśleć, ale to ja. Moja sytuacja. Więc nie rozpraszały mnie słodkie komplementy czy próby mizianek w miejscu publicznym (mówię o powrocie, podczas filmu, nawet jeśli coś się działo, to nie zauważyłam), ale męcząca konwersacja. A ja próbowałam być kulturalna (zawsze staram się być uprzejma, gdy widzę, że ktoś jest ewidentnie nieogarnięty, chyba że już ostro przegina – wtedy zaskakuję nawet samą siebie mistrzowską ripostą), chociaż w środku byłam po prostu wściekła. Dlaczego?
Ano dlatego, że wieczór znowu nie spełnił moich oczekiwań. Był 2007 rok, Miś rzucił mnie po raz pierwszy, a ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mi wybaczy to rozstanie (tak, wiem co piszę), myślałam że jest to rozstanie definitywne i po prostu nie wiedziałam, co robić. Byłam wtedy na tym etapie życia, że po prostu i zwyczajnie nie było przy mnie nikogo, komu odważyłabym się zaufać. Dawne przyjaciółki się pokończyły, nowym znajomym nie umiałam jeszcze zaufać, rodzinie tym bardziej (niestety). Siedziałam więc na czatach, randkowych i innych stronach i po prostu szukałam kogoś, do kogo można się odezwać. Poznałam wtedy m.in. księdza, który twierdził, że szuka kogoś do rozmowy po polsku (był kolejny rok poza krajem), ale naprawdę w 2007 roku nie było innych serwisów po polsku niż ilove? Chyba wtedy poznałam też Bena, Niemca, z którym poszłam na przykład do Muzeum Powstania Warszawskiego i pamiętam, że kazałam mu się nie odzywać za dużo. ;) Rozmawialiśmy po niemiecku, angielsku i polsku oraz za pomocą pokazywania rękami. I było fajnie. No i poznałam też właśnie bohatera dzisiejszego wpisu. Kompletnie nie pamiętam, jak miał na imię. Na pewno za to był doktorantem – niestety, chodzą mi po głowie dwa skrajne skojarzenia: filozofii albo prawa. Nieistotne. Poznaliśmy się więc na jakiejś stronie, przeszliśmy na czat i Doktorant zaproponował spotkanie. Bardzo było to po mojej myśli, więc się zgodziłam, ale wciąż czekałam na jego inicjatywę, z czego zresztą ochoczo skorzystał. W efekcie umówiliśmy się na piątkowy wieczór do kina „na jakąś prostą amerykańską komedię” – poprosiłam. Spotkaliśmy się zgodnie z planem, a dalej już było tylko gorzej. Po pierwsze, okazało się, że źle sprawdził repertuar i filmu, na który byliśmy umówieni, już nie grają. Wtedy ja wskazałam palcem na plakat „Przeczucia” i zaproponowałam, że w takim razie może to. Nieświadomie w ten sposób zamieniłam koncepcję lekkiej amerykańskiej komedii na thriller (może to było nawet podświadomie? Jako odwzorowanie tego, co działo się w moim życiu? Chciałam, by było pogodnie, a zamiast tego dostałam dreszczowiec…). Poszliśmy więc do kasy. Stałam obok z niepewnym uśmiechem, a kiedy przyszła nasza kolej, Doktorant poprosił o dwa bilety, z tym że on płaci tylko za jeden, a za drugi ona – i wskazał na mnie. Nie tylko mi z hukiem spadła szczęka na podłogę, widziałam że pani też zaokrągliły się oczy. Miałam pieniądze, nie w nich rzecz. Tylko było dla mnie wtedy oczywiste, że takie rzeczy załatwia się wcześniej. Jeśli już – bo w gruncie rzeczy byłam przekonana, że jeśli zostałam zaproszona, to będę i „zapłacona”. Tym bardziej – powtarzam – że wcześniej nie było żadnych ustaleń. Przyjęłam zatem konwencję, że „randka w ciemno” to też randka. Widać jednak jego konwencja nie pokrywała się z moją. Więc przy tej kasie zrobiło mi się jakoś niesmacznie, wstyd i w ogóle. Poprosiłam więc Doktoranta, żeby teraz zapłacił, a ja mu zaraz oddam. Chciałam jak najszybciej zejść z oczu pani w kasie i ludziom w kolejce. Tylko odeszliśmy od kasy, a Doktorant przypomniał o pieniądzach: bo wiesz, ja jestem biednym doktorantem…

Dygresja: wtedy myślałam, że chłopak wybił się nad innych „ciemnorandkowiczów”, ale moja koleżanka spotkała się kiedyś w takiej sytuacji z kimś, kto zaprosił ją na spacer… po Empiku. Podobno wzięła go do McDonalda i nakarmiła. :)

Oddałam za bilet, naprawdę nie mam z tym kłopotu. Tak naprawdę rzecz nie w forsie, ale jakoś nieładnie według mnie to wyszło. Teraz bym tego nie przeżywała, może nawet nie zauważyła, może nawet mu postawiła…? (Bilet, naturalnie). Nie przeczuwałam jednak wtedy, co będę o tym myśleć w przyszłości.
Powrót był też średnio ciekawy, bo ja wyszłam rozdygotana z emocji, a on „taktownie udawał, że tego nie widzi”. Pytał mnie o książki – co czytam, ile tygodniowo, dlaczego nie takie – ale to było pretekstem, by mógł się pochwalić, ile ich ostatnio przeczytał, i jakie sobie kupuje, i gadał, gadał, gadał. A ja potrzebowałam ciszy, jeśli nie chciał mówić o filmie. Poprosiłam o to, ale nie zrozumiał, o co mi chodzi i czego chcę. A ja się trzęsłam po prostu…
Więcej się nie spotkaliśmy. Nie dlatego, że nie było mnie na to stać. ;) Jakoś nie było chęci po obu stronach, potem rozmowy na czacie zawężały się do wysyłania sobie dowcipów, aż i to się skończyło. A na „Przeczucie” poszłam drugi raz, bo za pierwszym naprawdę się spłakałam tak, że mało co zrozumiałam. Za drugim razem płakałam mniej. Trzeciego od tamtej pory nie było, bo wciąż trochę się boję. ;)

Żeby nie zakończyć smutno, na koniec coś kociego. Koledzy, z którymi współpracuję w pewnej redakcji, uznali, że z powodu nadmiernego „zakocenia” życia (dodatki, biżuteria, kot w pełnej krasie i myślenie o drugim) mogę zostać starą panną (jakbym już nią nie była). Bo podobno wszyscy ich kumple, których partnerki mają koty, na te koty są uczuleni (moja riposta: a co mają mówić?). Odpowiedziałam z pewnością, która mi ostatnio powoli wraca: Znajdę męża. Mam mieszkanie, zarabiam, dobrze gotuję, jestem inteligentna, ale w domu mogę być głupia.

Wrócili bez słowa do pracy. :)




2 komentarze:

  1. Powinnaś chodzić w koszulce: UWAGA! MISTRZ CIĘTEJ RIPOSTY.
    Ten doktorant to po prostu dupek. Każdy facet, który wyciąga kobietę na randkę i potem domaga się podziału kosztów spotkania, jest dupkiem. Absolutnie należy takich delikwentów omijać szerokim łukiem i ostrzegać przed nimi inne kobiety, o!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę, nie w podziale kosztów była rzecz. Choć mało męskie to było. Ale moment, w którym poinformował mnie o tym, był po prostu... najlepszy. Nawet w tym całym ówczesnym zagubieniu i niepewności to zauwazyłam.
      A on chyba się ożenił, o ile pamiętam (tak, niektórzy "koledzy" mi się tym chwalili).

      Usuń