Po filmie „Ona”, o którym nie mogę przestać myśleć, lawiną
potoczyły się wspomnienia o innych, które zapadły mi w pamięć głęboko. Na pewno
ogromnego wzruszenia dostarczył mi musical „Mamma mia!”, ale bardziej z powodu
sytuacji życiowej, w jakiej wtedy byłam, niż sam z siebie. Kupiłam później dvd,
ale nie obejrzałam ani razu… jeszcze. Obejrzę kiedyś. Na pewno. Głównie po to,
żeby go odczarować.
Innym takim filmem było „Przeczucie” – z Sandrą Bullock. To
moja ulubiona aktorka. Z tym filmem wiążą się dwojakie wspomnienia: emocji
wywołanych samym filmem, ale głównie – okoliczności towarzyszących. „Przeczucie”
na ekranach pojawiło się w 2007 roku. Wspominam ten rok jako jeden z bardzo
trudnych (jeśli nie najtrudniejszych) w moim życiu. Bardzo dużo wtedy się
zadziało, ale na szczęście – co okazało się później – niektóre rzeczy wyszły mi
na dobre, a i poznałam wielu różnych ludzi. Niektórzy z nich do dzisiaj są
obecni w moim życiu, jak Kasia czy Paweł. Niestety, poznawałam też innych.
Teraz te wspomnienia mnie bawią, ale wtedy złościły. Może gdyby przeczucie z
filmu udzieliło mi się choć trochę, byłoby mi łatwiej. A może nie? W końcu
fabuła pokazała, że nie da się uniknąć przeznaczenia.
To film sprzed dobrych kilku lat, więc chyba już mogę
odwoływać się do fabuły. Film opowiada historię pewnej kobiety – Lyndy (Sandra
Bullock), której mąż ginie w wypadku samochodowym. Następnego dnia rano jednak Lynda
budzi się obok swojego małżonka, żywego i zdrowego… Kobieta w końcu orientuje
się, że do wypadku jeszcze nie doszło, że to była jedynie wizja. Szereg kolejnych
wydarzeń wskazuje jednak, że może ona się spełnić. Lynda próbuje znaleźć
racjonalne wytłumaczenie dla tego zjawiska, ale kolejne osoby, którym się zwierza,
niewiele mogą jej pomóc. Kiedy nadchodzi wreszcie krytyczny dzień, Lynda
wreszcie pojmuje, w jaki sposób ma dojść do katastrofy i próbuje jej zapobiec…
W moich wspomnieniach „Przeczucie” jest jednym z filmów
określanych od przedwczoraj – amazing! (Sama nie wiem, czemu tak
ulubiłam sobie to słowo). ;) Trafiłam na niego przypadkiem, ale na film z Sandrą
Bullock idę w ciemno. Oglądałam go na wstrzymanym oddechu, wyszłam zapłakana –
właściwie nie wiem, czemu – i po prostu trzęsłam się z emocji przez połowę
drogi do domu. Nie było mi dane jednak skupić się na tych wrażeniach, bo mój
towarzysz na to nie pozwolił. Tak, wiem, co można pomyśleć, ale to ja. Moja
sytuacja. Więc nie rozpraszały mnie słodkie komplementy czy próby mizianek w
miejscu publicznym (mówię o powrocie, podczas filmu, nawet jeśli coś się
działo, to nie zauważyłam), ale męcząca konwersacja. A ja próbowałam być
kulturalna (zawsze staram się być uprzejma, gdy widzę, że ktoś jest ewidentnie
nieogarnięty, chyba że już ostro przegina – wtedy zaskakuję nawet samą siebie
mistrzowską ripostą), chociaż w środku byłam po prostu wściekła. Dlaczego?
Ano dlatego, że wieczór znowu nie spełnił moich oczekiwań.
Był 2007 rok, Miś rzucił mnie po raz pierwszy, a ja wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że mi wybaczy to rozstanie (tak, wiem co piszę), myślałam że jest
to rozstanie definitywne i po prostu nie wiedziałam, co robić. Byłam wtedy na
tym etapie życia, że po prostu i zwyczajnie nie było przy mnie nikogo, komu
odważyłabym się zaufać. Dawne przyjaciółki się pokończyły, nowym znajomym nie
umiałam jeszcze zaufać, rodzinie tym bardziej (niestety). Siedziałam więc na
czatach, randkowych i innych stronach i po prostu szukałam kogoś, do kogo można
się odezwać. Poznałam wtedy m.in. księdza, który twierdził, że szuka kogoś do
rozmowy po polsku (był kolejny rok poza krajem), ale naprawdę w 2007 roku nie
było innych serwisów po polsku niż ilove? Chyba wtedy poznałam też Bena,
Niemca, z którym poszłam na przykład do Muzeum Powstania Warszawskiego i
pamiętam, że kazałam mu się nie odzywać za dużo. ;) Rozmawialiśmy po niemiecku,
angielsku i polsku oraz za pomocą pokazywania rękami. I było fajnie. No i
poznałam też właśnie bohatera dzisiejszego wpisu. Kompletnie nie pamiętam, jak
miał na imię. Na pewno za to był doktorantem – niestety, chodzą mi po głowie
dwa skrajne skojarzenia: filozofii albo prawa. Nieistotne. Poznaliśmy się więc
na jakiejś stronie, przeszliśmy na czat i Doktorant zaproponował spotkanie.
Bardzo było to po mojej myśli, więc się zgodziłam, ale wciąż czekałam na jego
inicjatywę, z czego zresztą ochoczo skorzystał. W efekcie umówiliśmy się na
piątkowy wieczór do kina „na jakąś prostą amerykańską komedię” – poprosiłam.
Spotkaliśmy się zgodnie z planem, a dalej już było tylko gorzej. Po pierwsze,
okazało się, że źle sprawdził repertuar i filmu, na który byliśmy umówieni, już
nie grają. Wtedy ja wskazałam palcem na plakat „Przeczucia” i zaproponowałam,
że w takim razie może to. Nieświadomie w ten sposób zamieniłam koncepcję
lekkiej amerykańskiej komedii na thriller (może to było nawet podświadomie?
Jako odwzorowanie tego, co działo się w moim życiu? Chciałam, by było pogodnie,
a zamiast tego dostałam dreszczowiec…). Poszliśmy więc do kasy. Stałam obok z
niepewnym uśmiechem, a kiedy przyszła nasza kolej, Doktorant poprosił o dwa
bilety, z tym że on płaci tylko za jeden, a za drugi ona – i wskazał na mnie.
Nie tylko mi z hukiem spadła szczęka na podłogę, widziałam że pani też
zaokrągliły się oczy. Miałam pieniądze, nie w nich rzecz. Tylko było dla mnie
wtedy oczywiste, że takie rzeczy załatwia się wcześniej. Jeśli już – bo w
gruncie rzeczy byłam przekonana, że jeśli zostałam zaproszona, to będę i „zapłacona”.
Tym bardziej – powtarzam – że wcześniej nie było żadnych ustaleń. Przyjęłam
zatem konwencję, że „randka w ciemno” to też randka. Widać jednak jego
konwencja nie pokrywała się z moją. Więc przy tej kasie zrobiło mi się jakoś
niesmacznie, wstyd i w ogóle. Poprosiłam więc Doktoranta, żeby teraz zapłacił,
a ja mu zaraz oddam. Chciałam jak najszybciej zejść z oczu pani w kasie i
ludziom w kolejce. Tylko odeszliśmy od kasy, a Doktorant przypomniał o
pieniądzach: bo wiesz, ja jestem biednym doktorantem…
Dygresja: wtedy myślałam, że chłopak wybił się nad innych „ciemnorandkowiczów”,
ale moja koleżanka spotkała się kiedyś w takiej sytuacji z kimś, kto zaprosił
ją na spacer… po Empiku. Podobno wzięła go do McDonalda i nakarmiła. :)
Oddałam za bilet, naprawdę nie mam z tym kłopotu. Tak
naprawdę rzecz nie w forsie, ale jakoś nieładnie według mnie to wyszło. Teraz
bym tego nie przeżywała, może nawet nie zauważyła, może nawet mu postawiła…?
(Bilet, naturalnie). Nie przeczuwałam jednak wtedy, co będę o tym myśleć w
przyszłości.
Powrót był też średnio ciekawy, bo ja wyszłam rozdygotana z
emocji, a on „taktownie udawał, że tego nie widzi”. Pytał mnie o książki – co
czytam, ile tygodniowo, dlaczego nie takie – ale to
było pretekstem, by mógł się pochwalić, ile ich ostatnio przeczytał,
i jakie sobie kupuje, i gadał, gadał, gadał. A ja potrzebowałam ciszy, jeśli
nie chciał mówić o filmie. Poprosiłam o to, ale nie zrozumiał, o co mi chodzi i
czego chcę. A ja się trzęsłam po prostu…
Więcej się nie spotkaliśmy. Nie dlatego, że nie było mnie na
to stać. ;) Jakoś nie było chęci po obu stronach, potem rozmowy na czacie
zawężały się do wysyłania sobie dowcipów, aż i to się skończyło. A na „Przeczucie”
poszłam drugi raz, bo za pierwszym naprawdę się spłakałam tak, że mało co
zrozumiałam. Za drugim razem płakałam mniej. Trzeciego od tamtej pory nie było,
bo wciąż trochę się boję. ;)
Żeby nie zakończyć smutno, na koniec coś kociego. Koledzy, z
którymi współpracuję w pewnej redakcji, uznali, że z powodu nadmiernego „zakocenia”
życia (dodatki, biżuteria, kot w pełnej krasie i myślenie o drugim) mogę zostać
starą panną (jakbym już nią nie była). Bo podobno wszyscy ich kumple, których
partnerki mają koty, na te koty są uczuleni (moja riposta: a co mają mówić?).
Odpowiedziałam z pewnością, która mi ostatnio powoli wraca: Znajdę męża. Mam
mieszkanie, zarabiam, dobrze gotuję, jestem inteligentna, ale w domu mogę być
głupia.
Wrócili bez słowa do pracy. :)
Powinnaś chodzić w koszulce: UWAGA! MISTRZ CIĘTEJ RIPOSTY.
OdpowiedzUsuńTen doktorant to po prostu dupek. Każdy facet, który wyciąga kobietę na randkę i potem domaga się podziału kosztów spotkania, jest dupkiem. Absolutnie należy takich delikwentów omijać szerokim łukiem i ostrzegać przed nimi inne kobiety, o!
Naprawdę, nie w podziale kosztów była rzecz. Choć mało męskie to było. Ale moment, w którym poinformował mnie o tym, był po prostu... najlepszy. Nawet w tym całym ówczesnym zagubieniu i niepewności to zauwazyłam.
UsuńA on chyba się ożenił, o ile pamiętam (tak, niektórzy "koledzy" mi się tym chwalili).