Mam uczucie, że energia powoli
zaczyna się kończyć. Parę dni pracy na tempo to niezły zastrzyk adrenaliny,
który jednak potem trzeba odespać. Na szczęście dzięki Kociu mam zapewniony
pobyt w solidnie wywietrzonym mieszkaniu, bo balkon przez większą część dnia
musi być otwarty. Kocio cieszy się tam dzieciństwem, a ja spokojnie pracuję.
Dzisiaj jednak poczułam, że ja też
muszę sobie znaleźć jakiś teren, na którym może nie dzieciństwem będę się
cieszyć, ale przynajmniej regenerować się po pracy. NIE czytaniem książek. :)
Na razie spaceruję sobie wieczorami, czekając, aż pogoda pozwoli otworzyć sezon
rowerowy. I myślę, myślę, jakie hobby sobie znaleźć.
Może zastanowię się najpierw, co
lubię. Czytać, wiadomo. Pisać, coraz bardziej. Jest, piszę. Odhaczone. Niestety,
pisanie nie poprawia mi krążenia i figury. Więc dalej. Lubię prowadzić
samochód. W czasach nieodległych, zanim sprzedałam autko, co roku obiecywałam
sobie, że będę jeździć w weekendy po bliższej i dalszej okolicy, zwiedzać
zabytki i poznawać krajobrazy Mazowsza. I parę razy tak zrobiłam, nawet
niekoniecznie sama… ale nie ukrywam, że o to się rozbijało. Sama czułam się trochę
niepewnie i… sama. Może nie pokazywałam tego po sobie, może nawet za dobrze
tego po sobie nie pokazywałam. Ale wycieczki nie sprawiały mi takiej frajdy,
jak myślałam. A potem, stopniowo, coraz mniej pewnie czułam się za kierownicą. Więc
sprzedałam samochód, pozbyłam się przy okazji niektórych kosztów. I prawdę
mówiąc, nie brakuje mi tego.
Ciągnęło mnie długo do tańca. Lubię taniec,
lubię muzykę. Lubię się ruszać. Byłam nawet dwa czy trzy lata temu na takim
kursie tańca solo. I chyba jednak na taki kurs szybko nie wrócę. Wolę fitness,
jeśli już mam się ruszać przy muzyce.
Ach, jest rzecz, której chciałabym
się nauczyć. Mianowicie, szyć. Nawet proste rzeczy, ale żeby to umieć. Zastanawiam
się, czy to trudne. Czy są takie kursy i w ogóle nie wiem, czy to ma sens, ale
tak bardzo bardzo bardzo chciałabym coś zmienić. Znowu.
Chwilowo ograniczam się do
modyfikowania przepisów. :) Kuchnia jest naprawdę świetnym relaksem. A ja, jako
leniwiec pospolity, kocham upraszczać i tak już proste przepisy. Dzisiaj na
przykład zmodyfikowałam śniadanie mistrzyni. Doszłam do wniosku, że wkładanie
ciasta w kolejne foremki jest długie, marnuje się ciasto i zawsze mam
dyskomfort, że za mało foremek mi wyszło w porównaniu z oryginalnym przepisem. Więc
szybko podjęłam decyzję (szybko, bo piekarnik był już prawie nagrzany, a i kot
jęczał pod kuchnią) i wywaliłam ciasto na blachę, taką, w której piekę pizzę. W
sumie mogłam wrzucić je nawet do silikonowej foremki, bo temperatura pieczenia
to 180 stopni. Ach, i nie miałam mleka, więc drożdże rozrobiłam w wodzie. A zamiast
masła dałam olej. Chlupami. :)
Wyszło bardzo fajnie i bardzo
sycąco. Zapisałam więc sobie porządnie i już chętnie się dzielę. Ja osobiście
chyba już pizzy z oddzielnymi składnikami robić nie będę. I tak się wszystko
później w brzuchu miesza… :) A wygląda ładnie. Smacznego!
Przepis na placek pizzowy:
Składniki:
pół paczki drożdży (ale ja dałam 1/4, i też ładnie wyszło)
1,5 szklanki mąki
1 jajo
4 chlupnięcia oleju
dodatki po 100 g – najlepiej ser żółty, salami i uduszone pieczarki.
Zrobić ciasto, skroić w kostkę dodatki,
dorzucić do ciasta.
Piec w temperaturze 180 stopni ok.
25 minut.
jakoś dziwnie znajoma wydaje mi się ta jednostka miary "chlupnięcie" :P
OdpowiedzUsuńCoś Ty, a skąd? :P
Usuń