Kocio jest momentami bardzo zabawny.
Pisałam już, jak podnosi łapki podczas mycia podłóg – zamiast, zgodnie z
oczekiwaniami, przenieść się po prostu w inne miejsce. Ogromnie mnie bawi jego
„bycie asystentem” każdej czynności – naturalnie po nic. Bo jeszcze rozumiem,
że jest przy mnie w kuchni. Zawsze jest przecież szansa, że będzie można coś
złasować. Ale po co przerywa sobie drzemkę, kiedy idę się kąpać? Po co zostawia
zabawkę, gdy tylko ja się podniosę, i leci w niewiadomym jeszcze dla siebie
kierunku? ;) Czasem specjalnie zatrzymuję się przed drzwiami i ich nie
otwieram, tylko stoję, żeby sprawdzić jego reakcję. Jest niezawodna: ogląda się
ponaglająco, próbuje wejść do zamkniętego pomieszczenia i spogląda na mnie co i
raz z miną: „No otwieraj, szybciej, przecież tam czeka na nas jakaś niesamowita
przygoda!”, a ciałko aż drży z niecierpliwości. Wchodzimy, ja coś odkładam i
wołam: „Kociu, idziemy!”. Najczęściej wybiega jak strzała, szczęśliwy, że był
pierwszy. ;) Niekiedy odwrotnie – przytaja się w jakimś kącie i im bardziej mi
zależy, żeby stamtąd wyszedł, tym bardziej on nie wychodzi. Wystarczy jednak
otworzyć szafkę, w której jest tuńczykowy przysmak… :)
Czasem muszę zorganizować sobie
przestrzeń wolną od kota. Zazwyczaj jest to kuchnia albo łazienka, gdzie chcę
zrobić coś sprawnie, szybko, bez konieczności sprawdzania co chwila, czy garnek
jest wolny od kota, albo refleksji, dlaczego pranie w misce ma ogon. Staram się wykorzystać
jakieś kocie zagapienie i myk! myk! – biegnę do potrzebnego mi pomieszczenia.
Zamykam drzwi i robię, co trzeba, ale kocia obecność za drzwiami jest coraz
bardziej wyczuwalna. Kiedy je wreszcie otwieram, przez moment widzę wyrzut na
kocim pyszczku, ale to moment, bo kot właściwy śmiga koło nóg i jest w środku!
Winner! Jednocześnie czuć w powietrzu wymówkę: „Jak mogłaś MNIE nie wpuścić!”,
ale ja już pękam ze śmiechu, bo po chwili widać taką dezorientację pod tytułem:
„Ale po co tu jesteśmy?”. I wychodzimy…
Czasem wyrzucam kota z pokoju w
nocy, kiedy wyłazi z niego milion takich Kociów i wszystkie rozrabiają – i to
BARDZO głośno. Tak było np. ze środy na czwartek. Nie dziwię się za bardzo tej
energii, bo jak się cały dzień śpi, to się ma siły, ale ja osobiście życzyłam
sobie ciszy i spokoju. Kocio zaś (i milion jego nieznośnych sobowtórów) robił
hałas wyjątkowy. I nie dało się tego w żaden sposób zignorować. Wystawiłam więc
zabawki i miski do przedpokoju, za nimi – kota, a za całym towarzystwem
(zespołem :D) zamknęłam drzwi. Zapadła błoga cisza… Zasnąć jednak było wciąż
trudno. Wstałam i wyjrzałam do przedpokoju (chyba nie było to pedagogiczne…).
Kocio leżał przy drzwiach pokoju, milczący, skruszony (i już pojedynczy).
Pogłaskałam go, a on się tak wdzięcznie przymiział. I za chwilę wdreptał
nieśmiało, przytulił się do mnie – i po chwili już oboje spaliśmy. :)
Osobnym tematem jest zabawa. Lubię
patrzeć wtedy na niego, często aktywnie uczestniczę w wygłupach, najczęściej
robię jednak za podajnik elementów zabawowych (rzucam nakrętkę, poruszam
laserkiem, macham wędką... takie tam). Tych zabawek jest masa. Niekiedy po
przebudzeniu patrzę na pokój i zastanawiam się, czy mam kota, czy małe dziecko…
;)
Zabawki to też temat rzeka. Na samym
początku oczywiście kupowałam dedykowane kotom rzeczy. Jakieś myszki, piłki na
sznurku, grzechotki, robaczki – oczywiście z kocimiętką – domki drapaki i
jeszcze inne leżaczki. Szybko zauważyłam jednak, że w większości przypadków
opakowanie jest dużo większą atrakcją niż zabawka właściwa. Albo że Kocio woli
biegać za nakrętką od butelki niż żółwikiem z kocimiętką. (Kiedy znalazłam wśród
szpargałów kostkę do gier planszowych, kot mało nie oszalał ze szczęścia. Wtedy
pierwszy raz wykąpałam się bez jego asysty, nienerwowo, w pianie, bez stresu,
że za chwilę on do tej piany wpadnie, a ja w pośpiechu będę musiała go prać i
suszyć). Śpi się natomiast najlepiej na łóżku lub parapecie (poduszki i kocyki
nie są konieczne – przecież Kocio jest mężczyzną), a ukochany drapaczek to ten
najtańszy.
Najlepiej, gdy mogę wypuścić kota na
balkon. Jeszcze pogoda nie najlepsza, ale Kocio jest szczęśliwy, więc dopóki on
wytrzymuje tę pogodę, to sobie tam rozrabia. Głównym zajęciem jest obserwacja
otoczenia. Wskakuje na stolik i patrzy... Jest bezpieczny, bo zaopatrzyłam
balkon w siatkę. Na niej zaczepiłam też trochę atrakcji, tak więc kot korzysta.
Co jakiś czas biegnie do mieszkania – a to do miski, a to do kuwety,
a to po nic – a potem znów na balkon. A potem śpi tak, że
chyba wreszcie będę mogła mu spokojnie pazurki obciąć. :)
Wszystko, co opisuję, pewnie jest
znane większości kociarzy. Niektórzy pewnie się uśmiechają z rozbawieniem,
czytając, jak się tym emocjonuję. Może i faktycznie za bardzo przeżywam tego
kota, za dużo o nim mówię, za bardzo nim żyję. Ale ja nie widzę w tym nic
złego. To przecież żywa, kochana, czująca i myśląca istotka, którą wzięłam pod
swój dach, więc jestem za nią odpowiedzialna. A naprawdę nie wystarczy tylko
karmić.
Zanim pojawił się Kocio, w moim
życiu była świnka morska, Agrafka. Kiedyś wracałam z nią od weterynarza (biedulka
miała problemy, które niestety nie skończyły się dobrze), siedziała oczywiście
w transporterku, ale było ją widać. Na pewno zwróciła uwagę wielu osób, ale
przecież nikomu nie przeszkadzała. W pewnym jednak momencie zaczepił mnie
pewien pan, chyba po kieliszku czy dwóch, więc rozmowny. Nie mógł pojąć, jak
można zdecydować się na takie zwierzątko. No w głowie mu się to nie mieściło,
więc zaczął mnie o to wypytywać. Na początku odpowiadałam kulturalnie, ale
bardzo ogólnie. Nic mi się nie stanie, jak odpowiem, a jednak był po kieliszku,
wolałam więc nie drażnić. Pan jednak wciąż naciskał i żądał wręcz wyjaśnień, po
co mi takie zwierzątko. Wreszcie, gdy stwierdził (tzn. niby zapytał), że lepiej
chyba było mieć męża niż świnkę morską, to najpierw parsknęłam śmiechem z tego
zestawienia, ale potem spoważniałam. I patrząc panu prosto w oczy,
powiedziałam: Tak, może i lepiej. Ale nie mam, a każdy potrzebuje kogoś do
kochania. Pan się chyba trochę zmieszał, jakoś zaczął zagadywać temat, wypytał
mnie jeszcze, czy wiem, co to semantyka (?!), a skoro wiem – to czemu świnka
morska tak się nazywa. Wyraźnie jednak zagadywał temat. Wreszcie ukłonił się,
podziękował za rozmowę i wysiadł. (Naturalnie ludziom w autobusie uszy urosły
dwa razy takie, ale nikt się nie odezwał – bo po co? ;)).
A ja tak myślę, że powiedziałam panu
coś mądrego. Kochałam Agrafcię i kocham Kocia. Nie oznacza to, że nie
potrzebuję ludzi, i że zwierzęta mi ich zastępują. Nie uczłowieczam kota. Po
prostu cieszę się, że mam o kogo się troszczyć i kim się zajmować. Każdy
potrzebuje przyjaciela.
Och, jak ślicznie otym piszesz :) i tak, kot czy pies sa jak dzieci. Nie tylko zabawki, ale i polecenia wydaję tym samym tonem ;)
OdpowiedzUsuńI ten sam wyraz cwaniactwa na pyszczku, gdy coś mają zamiar spsocić. Kochane są zwierzaki, no. <3
Usuń