wtorek, 25 marca 2014

O (nie)równości społecznej

W sejmie trwa protest rodziców i opiekunów osób niepełnosprawnych. Domagają się podwyżki obiecywanych świadczeń do wysokości pensji minimalnej (umknęło mi – brutto czy netto?) oraz uznania ich pracy za pracę zawodową. Na etacie. Podobno rozmowy trwają, premier jest otwarty na te postulaty, obiecuje rozpatrzeć, przyjrzeć się temu i na pewno nie zostawić samych sobie, a minister Kosiniak-Kamysz temu przytwierdza i obiecuje, że na pewno będzie lepiej. Tymczasem protestujący idźcie do domów. A oni nie idą, bo jeśli wyjdą, to pewnie rząd o obietnicach zapomni. Albo i nie, ale będzie odwlekał to w nieskończoność.
Cieszę się ogromnie, że nie jestem tam, na sejmowym korytarzu, bo to znaczy, że i ja, i moi bliscy jesteśmy zdrowi i sprawni. I możemy sami na siebie zarobić, sami się utrzymać. W każdym razie – teoretycznie.
Kiedy pierwszy raz straciłam pracę, nie poszłam zarejestrować się do urzędu. Nie wiedziałam, jaki przysługuje mi zasiłek (i czy w ogóle), a dostałam zlecenie, które zapewniło mi jakieś pieniądze na kilka miesięcy. Potem znalazłam pracę na etacie. Po pół roku jednak umowa wygasła, nowej nie zaproponowano. Pamiętam jak dziś, jak ogromnie bezradna się wtedy poczułam. Nie poszłam do urzędu pracy, by się zarejestrować, bo wierzyłam, że uda mi się znaleźć przynajmniej jakieś zlecenie, by dorobić. Wiedziałam zaś, że pobieranie zasiłku i jednoczesne zarabianie jest niezgodne z prawem. Nie wiedziałam natomiast, że w takiej sytuacji po prostu mogłam się wyrejestrować, by po wygaśnięciu terminu zlecenia zarejestrować się ponownie. Niby czytałam regulamin, prawa i obowiązki bezrobotnego, zasady rejestracji itepe, ale mimo wykształcenia humanistycznego i ogólnego – wydawałoby się – polotu czytanie ze zrozumieniem przepisów, ustaw i zasad biurokratycznych przerasta moje możliwości. Z kolei obawiałam się pójść po prostu do urzędu i uzyskać te informacje na miejscu, bo przede wszystkim nie wierzyłam, że jest tam ktoś, kto zechce mi cokolwiek wyjaśnić. Dodatkowo obawiałam się, że zostanę potraktowana jako kombinatorka, wpiszą mnie na czarną listę i nie będę miała nawet ubezpieczenia. Więc tak trwałam w niebycie – bez zatrudnienia, bez ubezpieczenia (ogromnie bałam się wtedy jakiegoś urazu, w wyniku którego mogłabym trafić do szpitala), bez zarobku, przejadając oszczędności w wynajmowanym mieszkaniu.
Dzisiaj wygląda to inaczej. Przede wszystkim pytam, pytam i jeszcze raz pytam. Inna sprawa, że teraz wiem, o co pytać i kogo. Nawet jeśli nieraz urzędnik jest zdziwiony moim tupetem lub niefortunnie dobranym słowem („Jak załatwia się szkolenie?” – „O szkolenie może się pani starać...”), to nie przejmuję się tym; przecież tylko pytam. Szkoda jednak, że w momencie, gdy było mi to najbardziej potrzebne, nie wiedziałam tego wszystkiego. Owszem, trafiłam do wspaniałej pani doradcy zawodowego, która świetnie wyszlifowała moje umiejętności i douczyła kilku nowych, by pomóc mi w odnalezieniu się na rynku pracy. W kursie nie przewidziano jednak kształcenia obywatela pod kątem jego praw.
(Też ciekawe. Dzisiaj coraz więcej praw niż obowiązków mają uczniowie niż nauczyciele, dzieci niż rodzice – a urzędnik wciąż ma władzę nad obywatelem....).
Urząd pracy z kolei również – w każdym razie teoretycznie – zajmuje się bezrobotnym wszechstronnie. To znaczy nie tylko pomaga mu znaleźć pracę za pomocą przedstawiania ofert, ale też proponuje różnego rodzaju szkolenia, też doradztwo zawodowe, a także udostępnia pomoce typu komputer czy telefon. To ostatnie nie było mi na szczęście potrzebne, ale postanowiłam z reszty pakietu skorzystać. I co się okazało?
Najpierw w okienku pośrednika pracy poprosiłam o pomoc. Powiedziałam, że nie chcę się tylko podpisywać na liście, ale naprawdę znaleźć pracę. Pani więc spytała, czego konkretnie oczekuję. Oferty są w gablotce. Na to ja, że widziałam je, ale może powinnam pomyśleć o innym zawodzie... Pani na to, że zaprasza do okienka ze szkoleniami albo może mnie umówić do doradcy zawodowego. Poszłam więc do okienka szkoleń. Przemiła pani pokazała mi oferty, jakie mają dla chcących się przekwalifikować. Nie znalazłam nic dla siebie, choć mocno kusiła mnie wizja zostania operatorem wózka widłowego... Ponieważ jednak zabrakło mi pewności, czy mam do tego odpowiednie predyspozycje psychofizyczne, zgłosiłam chęć spotkania się z doradcą zawodowym.
Trzy tygodnie później kolejna miła i mądra pani pozbawiła mnie całkiem złudzeń i wiary w pomoc urzędu. Okazało się bowiem, że na szczególne względy i pomoc państwa mogłabym liczyć, gdybym była:
  • długotrwale bezrobotna
  • świeżo po studiach albo blisko emerytury
  • samotną matką
  • osobą, która opuściła zakład karny
  • niepełnosprawna.

Ponieważ jestem jednak w średnim wieku, niekarana i zdrowa, i oczywiście bezdzietna, to sorry... Pani doradziła mi więc, żebym załatwiła sobie orzeczenie o niepełnosprawności (widać jej zdaniem w tę stronę miałam bliżej niż np. do bycia matką...:P). To nawet nie było powiedziane kątem ust, między wierszami. Nie, skąd. Tak jest i ona o tym mówi otwarcie.

I teraz wracam do tych rodziców w sejmie. Po pierwsze, czy naprawdę jedyną metodą, by cokolwiek uzyskać (a zakładamy brak krewnych i powinowatych w decyzyjnych miejscach), jest wymuszanie? Czy jednak powinno być tak, że skoro coś nam się należy, to po prostu to dostajemy? Znam realia, ale nie o to teraz chodzi. Po drugie, jeśli opiekunowie niepełnosprawnych dostaną pieniądze – których naprawdę im nie żałuję – to a) znaczy, że metoda jest skuteczna. Więc pójdę z laptopem na sejmowy korytarz (i w międzyczasie będę korekcić, żeby na wszelki wypadek nie stracić zleceń :P) i pokrzyczę, że też mi się należy od życia i państwa jakaś pomoc, bo czemu nie? Natomiast b) ciekawe też, gdzie te pieniądze się znajdą w budżecie? Skąd je wezmą? Innymi słowy, komu zabiorą? Kto nie dostanie podwyżek? Która grupa społeczna zostanie zmuszona, by jako następna zamieszkać na Wiejskiej? (Oby nie biedujący lekarze :D).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz