W sejmie trwa protest rodziców i opiekunów osób
niepełnosprawnych. Domagają się podwyżki obiecywanych świadczeń do wysokości
pensji minimalnej (umknęło mi – brutto czy netto?) oraz uznania ich pracy za
pracę zawodową. Na etacie. Podobno rozmowy trwają, premier jest otwarty na te
postulaty, obiecuje rozpatrzeć, przyjrzeć się temu i na pewno nie zostawić
samych sobie, a minister Kosiniak-Kamysz temu przytwierdza i obiecuje, że na
pewno będzie lepiej. Tymczasem protestujący idźcie do domów. A oni nie idą, bo
jeśli wyjdą, to pewnie rząd o obietnicach zapomni. Albo i nie, ale będzie
odwlekał to w nieskończoność.
Cieszę się ogromnie, że nie jestem tam, na sejmowym
korytarzu, bo to znaczy, że i ja, i moi bliscy jesteśmy zdrowi i sprawni. I
możemy sami na siebie zarobić, sami się utrzymać. W każdym razie –
teoretycznie.
Kiedy pierwszy raz straciłam pracę, nie poszłam
zarejestrować się do urzędu. Nie wiedziałam, jaki przysługuje mi zasiłek (i czy
w ogóle), a dostałam zlecenie, które zapewniło mi jakieś pieniądze na kilka
miesięcy. Potem znalazłam pracę na etacie. Po pół roku jednak umowa wygasła,
nowej nie zaproponowano. Pamiętam jak dziś, jak ogromnie bezradna się wtedy
poczułam. Nie poszłam do urzędu pracy, by się zarejestrować, bo wierzyłam, że
uda mi się znaleźć przynajmniej jakieś zlecenie, by dorobić. Wiedziałam zaś, że
pobieranie zasiłku i jednoczesne zarabianie jest niezgodne z prawem. Nie
wiedziałam natomiast, że w takiej sytuacji po prostu mogłam się wyrejestrować,
by po wygaśnięciu terminu zlecenia zarejestrować się ponownie. Niby czytałam
regulamin, prawa i obowiązki bezrobotnego, zasady rejestracji itepe, ale mimo
wykształcenia humanistycznego i ogólnego – wydawałoby się – polotu czytanie ze
zrozumieniem przepisów, ustaw i zasad biurokratycznych przerasta moje
możliwości. Z kolei obawiałam się pójść po prostu do urzędu i uzyskać te
informacje na miejscu, bo przede wszystkim nie wierzyłam, że jest tam ktoś, kto
zechce mi cokolwiek wyjaśnić. Dodatkowo obawiałam się, że zostanę potraktowana
jako kombinatorka, wpiszą mnie na czarną listę i nie będę miała nawet
ubezpieczenia. Więc tak trwałam w niebycie – bez zatrudnienia, bez
ubezpieczenia (ogromnie bałam się wtedy jakiegoś urazu, w wyniku którego
mogłabym trafić do szpitala), bez zarobku, przejadając oszczędności w
wynajmowanym mieszkaniu.
Dzisiaj wygląda to inaczej. Przede wszystkim pytam, pytam i
jeszcze raz pytam. Inna sprawa, że teraz wiem, o co pytać i kogo. Nawet jeśli
nieraz urzędnik jest zdziwiony moim tupetem lub niefortunnie dobranym słowem („Jak
załatwia się szkolenie?” – „O szkolenie może się pani starać...”),
to nie przejmuję się tym; przecież tylko pytam. Szkoda jednak, że w momencie,
gdy było mi to najbardziej potrzebne, nie wiedziałam tego wszystkiego. Owszem,
trafiłam do wspaniałej pani doradcy zawodowego, która świetnie wyszlifowała
moje umiejętności i douczyła kilku nowych, by pomóc mi w odnalezieniu się na
rynku pracy. W kursie nie przewidziano jednak kształcenia obywatela pod kątem
jego praw.
(Też ciekawe. Dzisiaj coraz więcej praw niż obowiązków mają
uczniowie niż nauczyciele, dzieci niż rodzice – a urzędnik wciąż ma władzę nad
obywatelem....).
Urząd pracy z kolei również – w każdym razie teoretycznie –
zajmuje się bezrobotnym wszechstronnie. To znaczy nie tylko pomaga mu znaleźć
pracę za pomocą przedstawiania ofert, ale też proponuje różnego rodzaju
szkolenia, też doradztwo zawodowe, a także udostępnia pomoce typu komputer czy
telefon. To ostatnie nie było mi na szczęście potrzebne, ale postanowiłam z
reszty pakietu skorzystać. I co się okazało?
Najpierw w okienku pośrednika pracy poprosiłam o pomoc.
Powiedziałam, że nie chcę się tylko podpisywać na liście, ale naprawdę znaleźć
pracę. Pani więc spytała, czego konkretnie oczekuję. Oferty są w gablotce. Na
to ja, że widziałam je, ale może powinnam pomyśleć o innym zawodzie... Pani na
to, że zaprasza do okienka ze szkoleniami albo może mnie umówić do doradcy
zawodowego. Poszłam więc do okienka szkoleń. Przemiła pani pokazała mi oferty,
jakie mają dla chcących się przekwalifikować. Nie znalazłam nic dla siebie,
choć mocno kusiła mnie wizja zostania operatorem wózka widłowego... Ponieważ
jednak zabrakło mi pewności, czy mam do tego odpowiednie predyspozycje
psychofizyczne, zgłosiłam chęć spotkania się z doradcą zawodowym.
Trzy tygodnie później kolejna miła i mądra pani pozbawiła mnie
całkiem złudzeń i wiary w pomoc urzędu. Okazało się bowiem, że na szczególne
względy i pomoc państwa mogłabym liczyć, gdybym była:
- długotrwale bezrobotna
- świeżo po studiach albo blisko emerytury
- samotną matką
- osobą, która opuściła zakład karny
- niepełnosprawna.
Ponieważ jestem jednak w średnim wieku, niekarana i zdrowa,
i oczywiście bezdzietna, to sorry... Pani doradziła
mi więc, żebym załatwiła sobie orzeczenie o niepełnosprawności (widać jej zdaniem w
tę stronę miałam bliżej niż np. do bycia matką...:P). To nawet nie było powiedziane kątem ust, między wierszami. Nie, skąd. Tak jest i ona o tym mówi otwarcie.
I teraz wracam do tych rodziców w sejmie. Po pierwsze, czy
naprawdę jedyną metodą, by cokolwiek uzyskać (a zakładamy brak krewnych i
powinowatych w decyzyjnych miejscach), jest wymuszanie? Czy jednak powinno być tak, że skoro coś nam się należy, to po prostu to dostajemy? Znam realia, ale nie o to teraz chodzi. Po drugie, jeśli
opiekunowie niepełnosprawnych dostaną pieniądze – których naprawdę im nie
żałuję – to a) znaczy, że metoda jest skuteczna. Więc pójdę z laptopem na sejmowy korytarz (i w międzyczasie będę korekcić, żeby na wszelki wypadek nie stracić zleceń :P) i pokrzyczę, że też mi się należy od życia i państwa jakaś pomoc, bo czemu nie? Natomiast b) ciekawe też, gdzie te pieniądze się znajdą w budżecie? Skąd je wezmą? Innymi słowy, komu
zabiorą? Kto nie dostanie podwyżek? Która grupa społeczna zostanie zmuszona, by
jako następna zamieszkać na Wiejskiej? (Oby nie biedujący lekarze :D).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz