Przejrzałam sobie dzisiaj gazetę.pl,
tak losowo, jakieś wiadomości. Interesowało mnie przede wszystkim, co teraz
pisze się w prasie na temat bezrobocia w Polsce. Nie o wskaźniki mi szło,
raczej czy mówi się o tym coś nowego. Znalazłam notkę (nie wiem, jak to nazwać,
bo artykuł to za poważnie brzmi), w którym jedno zdanie mnie na moment zatrzymało.
Z tekstu Rynek pracy czuje odwilż, nastroje pracodawców coraz lepsze dowiedziałam się, że „Styczeń tego roku był miesiącem, gdy mieliśmy najwyższe
bezrobocie w całym 2014 roku”. No, dopiero marzec, więc mówienie o całym 2014
roku jest, hm, grubo na wyrost, czyż nie? Chyba że rząd wie o czymś, o czym nie wiemy jeszcze my...
Nie śledzę już informacji na temat
tego, co dzieje się z reformami emerytalnymi. Pół żartem, pół serio mówię zawsze, że nie mam
się co martwić, bo do niej nie dożyję. Może nie powinnam żartować z takich
kwestii, ale… moment. To nie ja żartuję. To żartuje państwo. Od paru lat pracuję
na umowy cywilnoprawne (nie nazwę ich umowami śmieciowymi, bo dla mnie nie są byle czym) i przy każdym rozliczaniu PIT-u zastanawiam się, czy to,
co zarabiam, zarobkami można nazwać. Z czego mam cokolwiek odłożyć? Albo –z a co się utrzymać do tego czasu? Nie mam pretensji do zleceniodawców, bo
wiem, jakie są koszty utrzymania pracownika. Nie odważyłam się założyć własnej
działalności, bo nie mam gwarancji, że zarobię na konieczne opłaty – by z
czegoś żyć, taktownie nie wspomnę (o fanaberiach się nie mówi).
Okej, ja nie mam jeszcze źle. Mam gdzie
mieszkać, mam rodzinę (rodziców i rodzeństwo), szczerze wierzę, że nie zostawią
mnie na łasce losu. Nie mam kredytu, długów ani innych zobowiązań kredytowych (więc
można powiedzieć, że dobra partia, czyż nie? I gotuję :D). Nie mam dzieci na utrzymaniu. Zarabiam właśnie zleceniami,
a ponieważ nie jestem pazerna na pieniądz, za to – gospodarna i oszczędna, to w
zasadzie sobie dobrze radzę. I jeszcze ta elastyczność czasu pracy, mająca
jednak dwie strony. Jest nieźle. Tylko jeśli rząd opodatkuje jeszcze umowy o
dzieło (takie zapowiedzi co i raz się pojawiają), to chyba przestanę się wysilać. Zapomnę o jakimś tam poczuciu godności,
usiądę na chodniku czy schodach do metra i wyciągnę rękę lub puszkę. Jest szansa,
że uzbieram kwotę porównywalną do wysokości zasiłku.
No dobrze, może przesadzam. Naprawdę
obecnie staram się nie narzekać na pracę. Ale skoro rząd nie umie pomóc ludziom
konkretnie, to niech chociaż nie przeszkadza. Co roku rozliczam PIT swój i
mojego taty. Kwota jego rocznych zarobków po czterdziestu latach pracy to
osobny temat, ale moje… Tak, wiem, że zawody humanistyczne są średnio
opłacalne. Ale ja się nie domagam złotych gór, wyjazdów co rok w Alpy z pobytem
w luksusowym kurorcie i willi z basenem tu, na miejscu. Nawet prywatnej
stadniny. Tylko czasem jest mi zwyczajnie, po ludzku smutno, gdy donoszę kolejny
papier z zaświadczeniem ukończenia podyplomówki (rozszerzającej moje kwalifikacje)
i widzę uśmieszki („bo po co to pani”?). Albo idę na rozmowę w sprawie pracy, gdzie wszyscy prawie piszczą z zachwytu nad moimi umiejętnościami i doświadczeniem. Po
czym rzucają kwotą taką, że… być może na pół etatu bym dała radę (i miała
czas), by dorobić zleceniami. A jeśli wstanę i wyjdę, znajdzie się ktoś, kto to
weźmie, czasem za mniejszą kwotę.
Wpis nie jest przeciw pracodawcom,
bo z nimi nie układa się źle, a jeśli – to nikt nikogo na siłę nie trzyma. Tylko
niech ci na górze przestaną zabierać ludziom pieniądze.
Koniec na dzisiaj. Wracam do
roboty. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz